krzys10 napisał(a):
Pytanie do ilu km/h człowiek jest w stanie się sprawnie poruszać?
Bardzo względna sprawa. Kiedyś na gorąco spisałem pewną relację, kiedy to szliśmy sobie kilkuosobową grupą przez Grzesia na Wołowiec. To był wietrzny dzień. Być może w najbliższy wtorek lub środę będą takie same warunki. Wyobraź sobie siebie, czy chciałbyś się tam znaleźć. To naprawdę co innego niż bieganie (też biegam w zimie, choć nie tak szybko jak Krabul
).
Cytuj:
Przedostatnie wypłaszczenie przed Rakoniem to miejsce, z którego dziewczyny decydują się na powrót. Natomiast ja z kolegą Kamilem chcemy jeszcze powalczyć. Żarty się skończyły, chowam aparat i obiektywy do plecaka (zdjęć i tak się już nie da robić), wyciągam zapasowe rękawiczki, rozkładam kijki, zaciągam kaptur i do boju. Zdobywamy ostatni szczytek przed Rakoniem. Tam uderza w nas prawdziwy wiatr. Kamil na migi daje znać, że wraca, ja na migi pokazuję, że jeszcze spróbuję dalej. Wiatr przewiewa mi rękawiczki i próbuje zerwać kaptur. Dopadam kosówki, gdzie robię ostatnie przygotowanie - wiążę kaptur sprawdzonym patentem na wiatr, ubieram drugą parę rękawiczek i w drogę. Moja determinacja jest gigantyczna. Jestem sam, więc nie muszę już o nikim myśleć i chcę coś sobie udowodnić.
Ostatnie wypłaszczenie pokonuję w ten sposób, że w momentach nasilenia wiatru przyjmuję stabilną pozycję i przeczekuję odpoczywając, a kiedy słabnie pokonuję kilkanaście metrów i tak na zmianę. Gdzieś w połowie ostatniego podejścia na Rakoń dopada mnie kryzys. Wzmożony podmuch wiatru jest szczególnie silny i długi. Nie udaje mi się utrzymać pozycji, po prostu zwiewa mnie na słowacką stronę. Dwie ostatnie myśli to "co ja tu robię?" i "chciałbym już wracać". Kaptur łopocze z taką siłą, że mam wrażenie jakbym miał głowę przytwierdzoną do młota pneumatycznego. Gałki oczne wpadają w rezonans z kapturem, wydaje mi się, że przestaję widzieć. Czuję mdłości.
Dalsze wydarzenia działy się już jakby poza mną. Nie podejmowałem żadnych decyzji, nie dokonywałem wyborów, nie myślałem, nie czułem żadnych emocji, strachu, zmęczenia. Kiedy wiatr na chwilę odpuścił dalej szedłem. Minąłem szczyt i zacząłem schodzić w stronę Wołowca. Odbiłem w dół, aby oddalić się od grzbietu. W dół, w dół... wiatr coraz słabszy i pierwsza myśl "nie ma lodu, fajnie". Faktycznie to co z daleka wydawało się być twardą lodową skorupą okazało się cienką warstewką pękającą od razu pod naciskiem buta.
Świadomość wróciła. Szedłem po stabilnym stromym podłożu w stronę zielonego szlaku, schodzącego do schroniska. Szlak widziałem przed sobą. Mogłem dojść do niego przecinając kawałek kosówki, albo kamienisty żleb. Źle wspominam chodzenie po kosówkach, więc zdecydowałem się na żleb. Udało się, jestem na szlaku, gdzieś tam w środku pojawia się wielka radość. Jeszcze tylko zejść trochę niżej, bo mam już dość wiatru, który co chwilę wali śniegiem i lodem po oczach. Schodzę aż czuję, że twarz zaczyna pulsować od gorąca. Trzeba się rozebrać. Zdejmuję kurtkę, wyciagam aparat. Ogarnia mnie euforia jakbym zdobył złoty medal na paraolimpiadzie. Nie jest ze mną jeszcze tak źle, jakiś mały sukces od czasu do czasu jest możliwy. Czuję w sobie ogromny zapas sił i energii, jest zupełnie inaczej, niż po Bystrej. Pędzę do schroniska, gdzie spotykam się z resztą ekipy.
Dodam jeszcze takie zdjęcie.
W takich warunkach jest dla mnie jeszcze OK, na tyle, żeby robić zdjęcia i podziwiać piękno przyrody. To tak żebyś miał skalę porównawczą, co możesz zastać na Wołowcu za kilka dni.