Kiedy dawno temu rozpoczynałem moją przygodę z górami nie spodziewałem się, że ta pasja zawiedzie mnie w takie odległe pasma jak Pireneje czy portugalskie Serra da Estrela. Sądziłem, że pozostanę takim niedzielnym turystą, który buja się od czasu do czasu po polskich, ewentualnie słowackich szlakach. A jednak. Nie oszukujmy się, świat na przestrzeni ostatnich lat bardzo się zmienił. Jeszcze na studiach czyli w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych kilkudniowa wyprawa na Słowację była prawdziwym przedsięwzięciem. Obecnie nie jest to bardziej skomplikowane niż zakupienie czteropaku kasztelana w pobliskim markecie. Korzystając zatem z pozytywów globalizacji postanowiłem w tym roku zwiedzić trochę świata. Taką szanse dał mi nowosądecki oddział PTT, z którym wcześniej w czerwcu byłem w rumuńskich górach Retezat (w wolnej chwili napiszę na ten temat kilka słów). Na wyjazd zapisaliśmy się z dwoma Pawłami, których znam od czasów wyjazdu do Rumunii w 2013 roku. Po drobnych perturbacjach dotarliśmy do Nowego Targu, gdzie zamierzaliśmy się dosiąść do autokaru zmierzającego z Nowego Sącza na północ Włoch. Zasiedzieliśmy się u siostry Pawła na tyle długo, że wskakiwaliśmy do autobusu w ostatniej chwili. Nigdy w życiu nie miałem ze sobą tylu bagaży, ale nic dziwnego bo to eskapada na ponad 2 tygodnie. Atmosfera w autokarze od początku jest wybitnie „turystyczna”.
Dzień 2Po wszelkich atrakcjach, których można zaznać podczas nocnego przejazdu autobusem, w godzinach popołudniowych następnego dnia meldujemy się w Turynie. Szybko zwiedzamy miasto i jego najważniejsze zabytki, m.in. Katedrę Turyńską.
Generalnie Turyn jest miastem przemysłowym – ponoć jednym z bogatszych
w Europie. Przyznam, że nie widać tego w ogóle na ulicach. Miasto nie urzeka urokiem. Szczerze powiedziawszy spodziewałem się czegoś więcej. Gdzieś po półtorej godziny wskakujemy z powrotem do autokaru. Przejeżdżamy do miejscowości Bardonecchia – w której mieściła się wioska olimpijska podczas zimowych IO w 2006 roku. Pamięta ktoś to jeszcze ? Pierwszy medal olimpijski Justyny Kowalczyk na 30 km stylem (o dziwo) dowolnym… Ciekawe gdzie była wtedy Merit (the steroid) Bjoergen.
W Bardonecchii meldujemy się pod wieczór. Zajmujemy „trójkę”, bierzemy upragniony prysznic i schodzimy na obiadokolację. Do jedzenia dzban wina – przypomina się Rumunia sprzed 2 lat i osławiona palinka.
Dzień 3W niedzielę rano rozpoczynamy akcję górską nr 1. Mimo, że startujemy z Włoch to poruszać się będziemy w Alpach Francuskich. Naszym celem jest szczyt Monte Thabor o wysokości 3 178 m n.p.m. Wyjeżdżamy autokarem na wysokość ok. 1 400 m, czyli jak łatwo policzyć przed nami prawie 1 800 m przewyższenia. Sporo jak na pierwszy raz. Jeżeli tam wlezę to będzie to mój rekord wysokości. Od ubiegłego roku jest to najwyższy szczyt Bałkanów Musała (2 925 m n.p.m.). Pogoda jest świetna, więc bez ceregieli bierzemy się do roboty. Powoli poznajemy kolejnych uczestników wyprawy. Szybko znajdujemy wspólny język z Natalią, jej świeżo upieczonym mężem Szymkiem oraz ojcem Natalii Adamem. Właściwie nasza szóstka będzie się trzymała już razem do samego końca wyjazdu. Starałem się trochę ćwiczyć przed tym wyjazdem by nie wyjść na marudera, który wiecznie wlecze się gdzieś w ogonie. Było warto, choć nie sposób było dotrzymać kroku kilku czołowym wymiataczom. Muszę pochwalić organizatorów za wybór trasy. Szlak nietrudny technicznie i piękny widokowo, choć w moim odczuciu trochę zbyt forsowny jak na pierwszą akcje górską.
Im bliżej szczytu tym ładniejsze i bardziej rozległe krajobrazy.
Tuż przed szczytem klimatyczna górska kapliczka.
I wreszcie po kilku godzinach ciągłego podejścia, również przez sporej wielkości płaty zlodowaciałego śniegu dochodzimy na szczyt. Widoki fantastyczne, bardzo przestrzenne. Widać mi.in Barre de Ecrins – czterotysięcznik, który jest przewidziany w planie w ostatnim dniu naszego wyjazdu dla najbardziej wprawnych turystów.
Już na początku wyprawy udało się poprawić rekord wysokości. Czy będę jeszcze wyżej podczas tego wyjazdu – zobaczymy. Niech wszystko toczy się swoim własnym torem. Podczas zejścia coraz bardziej daje mi w kość moja ostroga piętowa. Lekarz odradzał mi ten wyjazd, ale postanowiłem mimo wszystko pojechać. Cielesne cierpienia są niczym w porównaniu z duchową ucztą.
Wracamy do pensjonatu zadowoleni. Za nami naprawdę udany dzień. Wieczorem wreszcie można spokojnie posiedzieć, napić się wina a nawet potańczyć. Jak to zwykle bywa impreza przeciąga się do późnej nocy a na stole pojawiają się co rusz kolejne trunki.
Dzień 4Plan był prosty. Mieliśmy podjechać autokarem do małej miejscowości położonej
w północnych Włoszech przy samej granicy z Francją, wyjechać kolejką na ponad 2000 m n.p.m. i zaatakować kolejny 3-tysięcznik. Okazało się jednak, że kolejka tego dnia nie działa, więc skończyło się na zakupach w pobliskim sklepie. Jak na razie był to nasz ostatni akord na włoskiej ziemi. Wcześniej jednak miałem okazję zobaczyć samochód Team Sky z kolarzami tej grupy rozgrzewającymi się przed kolejnym etapem Tour de France. Niesamowite wrażenie być świadkiem sytuacji związanych z najbardziej prestiżowym wyścigiem kolarskim na świecie.
Po przejechaniu przez francuską granicę, część osób poszła zdobywać pobliską via ferratę , część robiła własny plan górski a reszta (w tym ja) zdecydowała się na duże LB. Było to bardzo potrzebne mojej stopie, która wciąż cierpiała po wczorajszej wyrypie. Wyłożyłem się na trawniczku nad jeziorkiem mając przed oczyma takie oto widoki…
Pogoda znów świetna. Wreszcie mogłem odpocząć od uciążliwych upałów, które w Polsce mocno mi się dawały we znaki. Pod wieczór zbieramy się przy autokarze. Przed nami kolejne 850 km jazdy tym razem do Lourdes z krótkim postojem nad Adriatykiem. To będzie nasza druga noc w autokarze. Mało to przyjemna perspektywa, więc wyciągamy kolejne zapasy z Polski by się odpowiednio znieczulić.
Dzień 5 Wczesnym rankiem, a właściwie jeszcze w nocy jesteśmy już na południu Francji w Narbonne. Jeszcze w ciemnościach wychodzimy na bardzo szeroką piaszczystą plażę. Czekamy na wschód słońca. Jednym się udaje innym nie (sen).
Koło ósmej znów jesteśmy przy autokarze i jemy polowe śniadanie. Po nim ruszamy w dalsza drogę. Do Narbonne jeszcze wrócimy za jakieś 10 dni. Do Lourdes mamy jeszcze kawałek. Docieramy tam po południu, robiąc po drodze zakupy w pobliskim markecie. Generalnie we Francji jest drogo, ale jak się dobrze poszpera to się znajdzie browara poniżej euraka. W Lourdes mamy zakwaterowanie w polskim domu pielgrzyma. Miło tu we Francji w pobliżu granicy z Hiszpanią usłyszeć język Polski. Ponownie kwaterujemy się z Pawłami w trójce. Warunki bytowe całkiem przyzwoite. Po świetnej obiadokolacji (trzeba przyznać, że polskie siostry świetnie gotują) jedziemy do centrum. Oglądamy dom św. Bernadetty.
i niesamowite sanktuarium.
Wieczorem jesteśmy świadkami procesji światła. Robi to naprawdę spore wrażenie.
Liczba pielgrzymów jest ogromna. Jak wszędzie można tu spotkać sporo Polaków. Wieczorem miasto jest bardzo oblegane przez turystów.
Wracam na kwaterę pieszo. Jak się okazało to całkiem spory kawałek drogi.
Dzień 6W kolejnym dniu po śniadaniu część z nas uczestniczy we mszy odprawianej po polsku przy grocie objawień.
Tego dnia mamy zaplanowany najwyższy szczyt francuskich Pirenejów – Vignemale (widoczny w oddali za moimi plecami).
Góra o wysokości prawie 3 300 m n.p.m.. Zastanawiam się na ile realne jest wyjście tam w jednym dniu skoro po mszy mamy jeszcze ok. godziny dojazdu krętą drogą do punktu wyjściowego. Dodatkowo zakonnice uświadamiają naszego prowadzącego, że pod szczytem znajduje się największy w Pirenejach lodowiec i bez raków nie sposób wyjść na szczyt. Suuuper. Po 10 jesteśmy na miejscu.
Przewodnik proponuje nam podjechanie 300 m w górę kolejką. Za 10 euro kupujemy bilet w 2 strony.
Od górnej stacji kolejki zostają nam już tylko własne nogi i ewentualnie kijki do pomocy. Do pobliskiego jeziorka prowadzi stąd przyjemna prawie płaska droga.
Nad jeziorem klimacik bajka.
Dolina, którą przemierzamy oferuje kapitalne widoki na cały masyw Vignemale.
Prowadzący czuje, że szanse na zdobycie szczytu maleją i z każdą chwilą i podkręca tempo. Kolejni ludzie nie wytrzymujący rytmu odpadają po drodze. A tymczasem cały masyw zaczyna nam stopniowo ginąć w chmurach.
Tempo przy wejściu na przełęcz jest bardzo mocne. Przerw niewiele, a jeżeli już są to bardzo krótkie. Z przełęczy widać schronisko z którego powinno się wychodzić by zdobyć Vignemala.
Nasz plan jest karkołomny. Na przełęczy już przewodnik nie owija w bawełnę. Na pewno nie zdobędziemy dziś najwyższego wierzchołka francuskich Pirenejów, teraz liczy się tylko by wejść na Petit Vignemale ( 3 032 m n.p.m.). Niby szczyt jest na wyciągnięcie ręki, ale to wciąż kilkadziesiąt minut ostrego podejścia stromą piarżystą, nieoznakowaną percią. Ruszamy zdeterminowani i udaje się. Trudno tu mówić o niedosycie, bo zdobycie w 1 dzień Vignemale jest dla normalnego turysty nierealne. Wpisanie tego w program wyjazdu, z opcję zdobycia tego szczytu w jednym dniu było średnio roztropnym posunięciem. Tuż przed szczytem znajduje się trochę eksponowane wąskie przejście, które niektórym sprawiło trochę kłopotu. Ostatecznie z 40 – osobowej grupy na szczyt wchodzi kilkanaście osób.
Zostałem trochę dłużej na szczycie by nakręcić filmik, a potem ciężko już było dogonić grupę. Tempo zejścia powodowało, że przestała to już być przyjemność. Właściwie był to lekki trucht i podbieganie od czasu do czasu. Czy takie chodzenie po górach ma sens ? Nie wiem, ale jak jedziesz na wyjazd zorganizowany to chcąc nie chcąc musisz się dostosować do grupy. Z ulgą docieram do spowitego tym razem gęstą mgłą jeziorka.
Oczywiście o zjeździe kolejką nie było co marzyć bo ostatnia odjechała prawie godzinę wcześniej. Doszło nam więc jeszcze kilkadziesiąt minut bonusowego zejścia. W autokarze satysfakcja miesza się z wątpliwościami. Ostatecznie pyszny obiad u sióstr poprawił wszystkim nastrój.
Dzień 7Rano po raz kolejny pakujemy bety do autokaru. Robimy grupowe zdjęcie na którym akurat mnie nie ma. W tym czasie robię zdjęcie obiektów wchodzących w skład domu pielgrzyma w Lourdes. Może komuś to się przyda w przyszłości. Na pewno jest to fajna opcja na noclegi w Lourdes – tylko trzeba dużo wcześniej rezerwować miejsca.
Plan na dziś to przejazd do miejscowości Covilha w Portugalii – czyli ni mniej ni więcej tylko jakieś 850 km w autokarze. Siedząc w autobusie można odczuć swoiste dajavu. Wciąż ci sami ludzie w tych samych miejscach tylko trunki się zmieniają w zależności od kraju w którym aktualnie jesteśmy. Dzień jest upalny, klima w autokarze ratuje nam życie. Kiedy wysiadamy na przerwy toaletowe uderza w nas od razu gorące ale suche powietrze. Jedyny godny uwagi punkt tego dnia to zwiedzanie hiszpańskiej Salamanki z piękną południową architekturą i niesamowitymi zabytkami (katedra stara i nowa, plac główny, uniwersytet).
Mimo niewątpliwie ogromnych walorów estetycznych tego miasta z ulgą wsiadamy z powrotem do klimatyzowanego autokaru.
I dalej jedziemy, jedziemy, jedziemy…
Zaczyna zmierzchać gdy przekraczamy granicę z Portugalią. Zapadające ciemności powodują, że impreza w autokarze przybiera na sile. Siedzimy z tyłu, więc co rusz dosiadają się kolejni ludzie. Pełna beztroska. Do śmiechu nie jest tylko przewodnikom, bo mamy pewne problemy by dotrzeć do naszego hotelu. Ostatecznie trzeba było skorzystać z pomocy miejscowego taksówkarza, który za drobną opłatę doprowadził nas do celu. W Portugalii mieliśmy opłacone tylko noclegi ze śniadaniami, więc aby coś zjeść musieliśmy sięgnąć do naszych tobołków. Hotel trzeba przyznać kapitalny. Warunki aż za dobre jak dla osób przyzwyczajonych do nocowania w górskich schroniskach.
Dzień 8Przy śniadaniu debata w jaki sposób będziemy zdobywać najwyższy szczyt kontynentalnej Portugalii (Torre 1993 m n.p.m.). Ostateczna decyzja – załatwiamy to na leniucha. Bo trzeba Wam wiedzieć, że na ten szczyt można bez żenady wyjechać autokarem. Tak też czynimy. Nie oszukujmy się – dymanie kilkanaście km w jedną stronę asfaltową drogą w palącym słońcu szczytem przyjemności by nie było, a sam przejazd autokarem tą górska drogą okazuje się być bardzo atrakcyjny.
Na szczycie meldujemy się za jakieś pół godziny . Wieje tu lodowaty wiatr i jest dość gęsta mgła. Trochę przeszarżowałem z krótkimi spodenkami. Biegamy z aparatami by zrobić jak najlepsze zdjęcia, korzystając z chwilowej poprawy pogody.
Po niespełna godzinie zziębnięci pakujemy się z powrotem do autokaru i zjeżdżamy do hotelu. I co tu teraz robić z dalszą częścią dnia ? Owszem mamy basen hotelowy z leżakami…
ale jak człowiek wejdzie w rytm aktywnego spędzania czasu to jakoś go nie ciągnie do takiego leniuchowania. Przynajmniej ja w dniu dzisiejszym nie mam na to ochoty. Wczesnym popołudniem postanawiamy z Pawłem i Adamem zejść do miasta, które leży gdzieś tam w dole…
Żar leje się z nieba, ale nie są to nasze paskudne parne upały. Powietrze jest bardzo suche, przez co daje się w miarę normalnie funkcjonować. Robimy sobie parę skrótów między drzewami. Podłoże jest tu tak suche, że mam wrażenie, ze zaraz mnie upie…li jakiś skorpion albo inna zaraza. Wydawało się, że miasteczko jest tuż tuż, ale były to tylko pozory. Od pierwszych zabudowań do centrum jeszcze było z pół godziny drogi. Po drodze zaatakowały nas jakieś bezpańskie psy (dużo mniej przyjazne niż te w Rumunii).
Między kolejnymi poziomami miasta można się poruszać takimi małymi szklanymi wagonikami. Podobne widziałem niedawno w Budapeszcie. Całkiem praktyczne, tylko strasznie było w nich gorąco.
Wpadamy do jakiejś knajpy, zamawiam piwo. Myślę sobie 2 euro to całkiem niezła cena jak na warunki portugalskie. Opinię swoją zweryfikowałem dopiero jak miła pani podała mi… no właśnie nie kufel, nie szklankę 0,5 l a coś jakby literatkę z piwem. Nie zdążyłem poczuć smaku, a już było po wszystkim. Życie. Koledzy mnie wyśmiali. Nie było nawet czym częstować.
Łażenie po mieście zajęło nam jakieś 2 godziny. Największym sukcesem tego wyjścia okazało się być znalezienie marketu i zakup kurczaków z rożna. Następnie jak rasowi żule wsunęliśmy je na ławce, przepijając litrowymi piwami. Było pięknie
.
Powrót już taki piękny nie był. Kręta droga pod górę wydawała się nie mieć końca. Niezmiernie ucieszył nas widok hotelu.
Dzień 9Kolejnego dnia nasza grupa miała odbyć wycieczkę nad Atlantyk, wcześniej zwiedzając dawną stolicę Portugalii – Coimbrę. Kulturalnie po śniadaniu zapakowaliśmy się do autokaru i jedziemy, jedziemy, jedziemy. To miał być jeden z krótszych przejazdów na tej wyprawie, ale nasz przewodnik z kierowcami wyszukali jakiś rzekomy skrót. Jak to często w takich przypadkach bywa, odbiło nam się to czkawką. Mieliśmy jechać jakieś 2 godziny a skończyło się prawie na pięciu. W efekcie zwiedzanie Combry robiliśmy w tempie ekspresowym. Miasto ładne, ale wolałbym w tym czasie pojechać do Lizbony czy nawet pobliskiej Fatimy. Przewodnik tym razem był jednak nieugięty.
W efekcie perturbacji z dojazdem nad Atlantykiem mogliśmy pobyć tylko półtorej godziny. Zleciało nie wiadomo kiedy, ale warto było tu być.
Powrót też z przygodami. Przejeżdżamy ponownie przez park Serra da Estrela, ale tym razem po ciemku. Podróż w ciemnościach krętymi drogami zawieszonymi nad przepaścią przyprawia o dreszcze. Na szczęście wzięliśmy wcześniej stosowne lekarstwo
Dzień 10Mieliśmy zrezygnować ze śniadania i wyjechać o 4 rano, by w miarę realnie myśleć o zdobyciu szczytu Almanzor, ale ze względu na późny powrót i konieczność przepisowej przerwy autokaru wyjechaliśmy o 7 – notabene też rezygnując ze śniadania. Przy takim układzie – mając do zrobienia prawie 450 km w ciągu dnia i dotarcie do kolejnego hotelu na opłaconą obiadokolację, opcja wyjścia na szczyt, który mierzy prawie 2 600 m n.p.m. wydawała się raczej karkołomna. Zwłaszcza, że już niemal tradycyjnie po drodze trochę błądziliśmy. W efekcie z autokaru wysiadamy po 13. Szanse na wejście na szczyt, zgodnie z tym co mówi przewodnik praktycznie zerowe (nie licząc dwóch biegaczy, którzy z nami byli). Ponieważ dostaliśmy wytyczne, że mamy być przy autokarze najpóźniej o 20 nie szarpaliśmy przesadnie tempa, zwłaszcza, że dzień był hiper upalny.
Całe pasmo Sierra de Gredos przywodzi na myśl krajobrazy z westernów . Nie ma tu w ogóle drzew, a jakaś dziwna karłowata roślinność – coś jak koper. Góry sprawiają wrażenie strasznie suchych.
Pełno tu jest tutejszych kozic, które dość bezczelnie upominają się o swoje racje żywnościowe zaglądając do naszych plecaków. Lęk przed ludźmi jest im zupełnie obcy.
Pico Almanzor (2592 m n.p.m.) to ten szczyt przypominający kształtem Krywań na prawo od mojego lewego ramienia.
Dochodzimy wreszcie do bardzo ładnego jeziorka. Wcześniej minęliśmy (o dziwo) całkiem duży samowypływ krystalicznie czystej wody. Zatem nie jest tu tak sucho jak mogłoby się wydawać.
Docieramy do schroniska wyglądającego trochę jak Zbójnicka Chata.
Podchodzimy z Adamem trochę wyżej w stronę przełęczy. Wiemy, że wejście na szczyt nie jest realne.
O odpowiedniej porze grzecznie zawracamy, by być najpóźniej o 20 przy autokarze.
No i jesteśmy, ale tu zdziwienie. Brakuje kilkunastu osób. Czyżby postanowili odwalić prywatę wbrew interesowi grupy ? Nie ma również przewodnika. Wszystko jasne. Czekam wściekły, bo gdybym wiedział, że tak to będzie wyglądać to też poszedłbym na szczyt - skoro umowa dżentelmeńska nic tu nie znaczy. Powoli docierają kolejne osoby. Mija 21, 21:30 a nawet 22. Wyjeżdżamy już w zupełnym mroku, mając przed sobą jeszcze ok. 200 km jazdy. Obiadokolacja poszła się bujać. Ci którym udało się wejść na szczyt przeżywają to jak przysłowiowa stonka wykopki, co tylko pogłębia moją irytację. Zależało mi na tym szczycie, ale przekaz był czytelny – wyjeżdżamy o 20. Dlaczego więc tak potoczyły się wypadki a zasady łamią ci, którzy je wcześniej ustalili ? To nie było zdarzenie losowe tylko załatwienie swoich prywatnych interesów nie zważając na resztę grupy. Powiedziałem przewodnikowi co myślę o takim podejściu do tematu, przez co nasze stosunki do końca wyjazdu stały się delikatnie mówiąc chłodne. Do Segovii dotarliśmy ok. 1 w nocy na jeden jedyny nocleg w hotelu.
Dzień 11Atmosfera przy śniadaniu raczej drętwa, no cóż są powody. Po jedzeniu idziemy zwiedzić miasto, bardzo ładne trzeba przyznać. Oglądamy m.in. rzymski akwedukt i zamek Alkazar.
Po zwiedzaniu prowadzący wynegocjował dla nas obiad (zamiast wczorajszej obiadokolacji) co odrobinę rozładowało napięcie.
Po raz już nie wiem który pakujemy bagaże do autokaru i ruszamy w drogę do miejscowości Berga leżącej nieopodal Barcelony. Tym razem mamy do przejechania jedyne 740 km . Tym razem na miejsce docieramy o w miarę normalnej godzinie. Okazuje się, że obiad jest iście królewski z żeberkami na czele, a wszystko serwują przyjemne dla oka Katalonki.
Suche informacje od przewodnika – jutro idziemy w masyw Pedraforca leżący w parku narodowym - Parc Natural del Cadi Moixero. Szczyt mierzy ok. 2 500 m n.p.m. i formalnie leży w Pirenejach Katalońskich. Wieczorem podeszliśmy do pobliskiego marketu i wzięliśmy trochę płynów na rozluźnienie atmosfery. Hotel znowu na bardzo wysokim poziomie – trzeba to oddać organizatorom.
Dzień 12Śniadanie (szwedzki stół) i ruszamy w drogę. Po przedwczorajszych przygodach z Almanzorem tym razem już nie dam się zrobić w jajo po raz drugi. Jedziemy przepiękną malowniczą drogą z licznymi serpentynami. Część osób – mniej zachłannych górsko wynajęła busa i pojechała do Andory. W góry wybrało się niespełna 30 osób. Zatrzymujemy się w punkcie widokowym i przewodnik pokazuje nam nasz cel. „My tam k… mamy wejść ?” Przecież to jakieś niemal pionowe i zapewne piarżyste wapienne ściany. Widząc ten szczyt stąd można zwątpić we własne siły, ale jak to zwykle w górach bywa gorzej to wygląda z dołu niż jest w rzeczywistości.
Dojeżdżamy na parking. Stąd góra wygląda już zupełnie inaczej.
Mijamy schronisko i idziemy przyjemną prawie poziomą wąską ścieżką.
Zabawa zacznie się za chwilę – mianowicie podchodzenie „na krechę” po stromym bardzo piarżystym zboczu. Nie jest to zbyt przyjemne – zwłaszcza dla tych, którzy nie mają kijków. Przypomniał mi się masyw Piatra Crailui w Rumunii, choć wydaje mi się, że tam było jednak trochę trudniej.
Stawka wyjątkowo mocno się rozciąga. Ja wolę nie ryzykować i tym razem trzymam się czuba grupy by być na bieżąco z ewentualnymi pomysłami przewodnika. Po ok. trzech godzinach jesteśmy na szczycie (przynajmniej kilkanaście osób). Końcówka to bardzo przyjemna wspinaczka po dobrze urzeźbionych skałach.
Muszę przyznać, że bardzo mi ten szczyt przypadł do gustu. Spędzam na nim koło godziny. Pogoda jest wyśmienita.
Większość obawiała się zejścia i rzeczywiście lekko nie było. Dla tych co nie przepadają za stromymi piargami było to pewne wyzwanie. Mnie akurat tego typu trudności jakoś nie ruszają. Schodząc robię mnóstwo zdjęć bo widoki rzeczywiście są kapitalne.
Po niespełna 6 godzinach jestem z powrotem przy schronisku. To wyjście pokazało, że mamy naprawdę mocną grupę górską – niezależnie od wieku poszczególnych uczestników. Było tak jak lubię – czyli klasycznie bez niepotrzebnych udziwnień i eksperymentów, bez biegania z wywieszonym jęzorem. Wróciliśmy do hotelu w świetnych humorach. Potrzebowaliśmy takiego właśnie dnia. Atmosfera wydawała się wracać powoli do normy. Wieczorem jednak zdecydowaliśmy się na imprezę w naszym węższym gronie, choć na stołówce szykowała się większa biba.
Dzień 13Szybko minęły nam 2 noclegi w miejscowości Berga. Z sentymentem uwieczniłem nawet nasz hotel…
Rano robimy tym razem większe zakupy w markecie bo przed nami 1 noc w autokarze a 2 kolejne w alpejskim schronisku z wyżywieniem we własnym zakresie. Opuszczamy całkiem gościnną i niezbyt drogą Hiszpanię. Zmierzamy w stronę granicy z Francją. Cały czas towarzyszą nam góry.
A za granicą zafundowano nam dodatkową atrakcję czyli błyskawiczne zwiedzanie Narbonne a przede wszystkim niesamowitej, gigantycznej katedry. Piękna trzeba przyznać – było warto stanąć gdzieś na „na wariata” by to zobaczyć.
Wracamy ponownie na plażę nad Morzem Śródziemnym. Tym razem dostajemy jakieś 4 godziny. Bardzo przyjemnie. Mogę „potrenować” przed planowanym sierpniowym wyjazdem nad Bałtyk. Morze przyjemne, plaża szeroka, piaszczysta ale to jednak nie ten klimat co na naszym wybrzeżu. W tym aspekcie chyba już zawsze pozostanę regionalnym patriotą.
Po plażowaniu wieczorem wsiadamy do autokaru. Czeka nas przedostatnia noc w autobusie. Kierunek – Alpy Delfinackie położone w północnej Francji. Do przejechania kolejne 750 km. Tym razem wielkiego imprezowania nie było. Kto mógł to kimał, ja tradycyjnie prawie wcale. Wreszcie autokar się zatrzymuje, kierowca wyłącza silnik, gasną światła. Klimat jak z Psychozy Hitchcocka.
C.D. poniżej...