Pomysł wyszedł od Jacka (sch) z naszego forum, kiedy podczas jednego ze wspólnych wspinów zapytałem go o Studlgrat, a on rzucił: „A co ty na Biancograt”? Oczywiście jak zwykle głodny podobnych akcji temat od razu podłapałem
Pierwotnie wyjazd miał się odbyć 2 tygodnie wcześniej, a chętnych było jeszcze 2 forumowiczów ale ostatecznie w tym terminie udało się zrobić tylko Studla
Wtedy wydawało mi się, że Bernina w tym roku już nie wypali bo na jedyny wolny długi weekend miałem już plany wakacyjne. Ostatecznie jednak z nich zrezygnowałem (góry jak zwykle najważniejsze
), dobraliśmy do ekipy jeszcze mojego kolegę i niepewni pogody wyruszyliśmy w Alpy by zmierzyć się z tym:
Po bezproblemowej podróży meldujemy się na parkingu w Diavolezzy, gdzie po ogarnięciu sprzętu łapiemy pociąg w dół do Pontresiny – stąd najłatwiej dotrzeć do schroniska Tschierva, w którym zaplanowaliśmy nocleg. Po wejściu w dolinę na szlaku wita nas taki widok:
Później pojawia się i sam Piz Bernina. Jak widać pogoda powoli zaczyna straszyć, przyspieszamy więc kroku.
W końcu (bo pojawia się deszcz) widzimy schron:
Uczeni doświadczeniem postanawiamy udać się na krótki rekonesans by przyjrzeć się jak wygląda droga w kierunku lodowca. Okazało się to dobrą decyzją bo ścieżka, która z założenia jest dobrze oznakowana uległa znacznej degradacji (prawdopodobnie zimą i na wiosnę) i w wielu miejscach jest po prostu zmieciona i przecięta żlebami głębokimi na kilkanaście a szerokimi na kilkadziesiąt metrów. Obczajamy co i jak, wybieramy najlogiczniejszą opcję i dochodzimy do miejsca z którego dojście na lodowiec jest już widoczne. Przy okazji możemy podziwiać sam cel oraz widoczną część grani:
Wracamy do schroniska (wysoki standard i bardzo sympatycznie, coś pięknego), pijemy piwko w widokowej, przeszklonej jadalni i do spania. Rano wyuszamy po 5-tej, jak się okazuje jako jedni z ostatnich (później to oczywiście przeklinaliśmy), pogoda nie jest najgorsza, szaro ale "ma się przecież wypogodzić koło południa". Przechodzimy znaną już drogę, w półmroku klucząc między skałami:
Bez problemów trafiamy na lodowiec gdzie założona jest ścieżka. Pozostaje nam po chwili przekroczyć szczelinę brzeżną i zasuwać na przełęcz Prievlusa. Po drodze jedna z mijanych dziewczyn postanawia urozmaicić nam trochę ten ponury poranek i jakby czekając aż do niej dojdziemy, na środku ścieżki ściąga z siebie dolną część garderoby, rozwiera nogi w naszą stronę i patrząc nam prosto w oczy zaczyna się załatwiać (nr 2). Grubo
Na przełęczy meldujemy się już o 7:30, szybkie śniadanie, szpejenie i wbijamy w zachmurzoną grań z lotną. Warunki nie są zbyt „letnie”, im dalej w grań tym na skale zalega więcej śniegu.
Po szybkim przejściu pierwszego skalnego odcinka grani wbijamy w biały grzebień, od którego nazwę wzięła cały grań i który, co tu dużo mówić, jest jedyny i niepowtarzalny w Alpach.
Trudności na nim nie ma żadnych, trzeba jedynie uważać by nie polecieć w którąś ze stron bo momentami idzie się samym ostrzem białej grani. Jedyny problem to złapanie oddechu w przypadku szybkiego tempa zespołu – można się trochę nawzajem powykańczać, co zdjęcia oddają doskonale
Gdy kończymy „śniegową” część drogi i zbliżamy się do drugiego skalnego odcinka wydaje się, że wszystko idzie zgodnie z planem - tempo jest dobre, sił nie brakuje i humory dopisują. Jednak za chwilę wszystko się zmienia, bo po pierwsze zamiast zapowiadanego wypogodzenia robi się coraz większa dupówa (temperatura grubo na minusie to chyba najmniejszy problem), a po drugie doganiamy wszystkie grupy, które wyszły dużo wcześniej przed nami i które jak się okazuje skutecznie korkują dalszą drogę. O ile do pewnego momentu wyprzedzanie jest jeszcze możliwe to w końcu utykamy na dłuuugi czas w newralgicznych miejscach (głównie zjazdowych). Stanie lub siedzenie półdupkiem w taką pogodę przyczepionym na tym co pod ręką (spitem, taśmą, friendem) nie należy do przyjemności i wykańcza psychicznie przez zanudzenie bardziej niż droga do Morskiego Oka
Poczekalnia:
Najwięcej problemów stanowią oczywiście przewodnicy (90% towarzystwa), którzy w większości są chamscy i bezczelnie komentują inne ekipy oraz sami blokują przejście testując przedziwne operacje linowo-sprzętowe na swoich momentami przerażonych klientach. Momentami jest śmiesznie, momentami przerażająco a czasem po prostu ch... człowieka strzela bo iść się nie da a trzeba wysłuchiwać
W końcu jednak całe towarzystwo się ulatnia, schodzimy na przełączkę i radośnie popylamy na szczyt
Na piku oczywiście leżymy i się opalamy ile wlezie...wróć...tak miało być, ale przecież zapitala śniegiem, wieje i jest minus 10, więc trza iść dalej. Jako iż fotek nikt nie ma ochoty robić bo jaki to sens, wpadamy (a właściwie Jacek) na genialny pomysł – może by tak kawkę na maszynce ugotować
Idea oczywiście zostaje wcielona w życie i za chwilę popijamy pyszny brązowy (bo znalazłem w plecaku i śmietankę
) napój wzbudzając powszechną sensację (no i zazdrość) opuszczających szczyt przewodników.
No ale nie ma tego dobrego, trzeba jeszcze zejść a na górze zostaliśmy tylko my. Niespiesznie (obawiając się kolejnych korków) ruszamy w dół „drogą normalną” czyli granią w drugą stronę i docieramy w końcu do miejsca zjazdowego które sprowadza na duże pole śnieżne.
Przy stanowisku nasze zdziwienie wzbudza to co dzieje się poniżej. Otóż jeden z przewodników przytwierdzony śrubami do owego pola asekuruje z góry schodzących tyłem na czworaka klientów. Stwierdzamy, że przecież tam jest prawie płasko i w ogóle o co chodzi, po czym rzucamy linę.
Jadę pierwszy, dojeżdżam do końca sznurka niewiele powyżej wspomnianego przewodnika i tu moje zdziwienie – pole śnieżne okazuje się całkowicie zalodzone, przy czym nie jest takie płaskie jak wydawało się z góry
Skacząc na linie to w prawo, to w lewo szukam jakiegoś miejsca na prowizoryczny stan wzbudzając zaszokowanie moich towarzyszy na górze. W końcu odnajduję kawał solidnej skały zakopanej w śniegu, czekanem obrabiam z lodu i zakładam taśmę, do której się aucę. Za chwilę przy mnie są koledzy i dopiero teraz rozumieją moje dziwne zachowanie sprzed kilku minut
Nie chcąc ryzykować tego ostatniego odcinka w stanie mocnego już wyprucia zjeżdżamy na założonej taśmie w bezpieczny teren, skąd w miarę stabilnie da się już zejść.
Gdy docieramy do nabitego ludźmi Marco e Rosa, jest już po 17-tej, a na zewnątrz coraz większa zawierucha. Niestety czeka nas niemiła niespodzianka – Szef schroniska stwierdza, że nic nie rezerwowaliśmy i mamy sobie iść bo nie ma miejsca ani w schronie ani w winterraumie
Nasze próby przekonania starszego nieuprzejmego Pana, że dzwoniliśmy kilka dni wcześniej i potwierdzono nam rezerwację na nic się nie zdają, jest tylko gorzej bo dziadek zaczyna krzyczeć i machać rękami
Odpuszczamy z postanowieniem noclegu na jadalnianej podłodze i zamawiamy browary a następnie dzban wina by się znieczulić
Po czasie jeden z młodych pomocników Szefa chyba mięknie bo przychodzi do nas i stwierdza, że znajdzie się jednak kąt w winterraumie.
Niestety później okazuje się, że w trójkę ciężko wyspać się w kącie przeznaczonym dla 2 osób, dodatkowo jeżeli ma się na siebie wszystko ubrane, jest się po litrze wina na dwóch (ah było to pić
) oraz piwie i co 5 minut ktoś walczy z ciężkimi metalowymi drzwiami. Dlatego po 2 godzinach przewracania się odpuszczam i uderzam do schroniska, gdzie otwiera mi ulubiony dziadek i puszczając jakąś dziwną wiązankę w moim kierunku wpuszcza mnie na jadalnię. Układam się na ławce i jakoś trwam te 2,3 godziny do momentu aż ludzie zaczynają się budzić i muszę się ulotnić. Przynajmniej koledzy się wyspali
Poranek wita nas przepiękną pogodą, dziś prognozy się sprawdzą i przez cały dzień na niebie nie pojawi się ani jedna chmura. Postanawiamy jak najszybciej wyruszyć by „utalentowani” klienci nie zakorkowali nam dzisiejszego skalnego odcinka, który nas później czeka. Sprawnie przeprawiamy się najpierw przez delikatnie spękany i mocno zmrożony lodowiec Bellavista, a następnie dochodzimy do skał Fortezzy. Po drodze mamy okazję podziwiać jak Bernina i Biancograt prezentują się z tej strony.
Fortezzę przechodzimy w szybkim tempie na lotnej, korzystając tylko z ostatniego stanowiska zjazdowego (a mijamy takie z 4).
Później jeszcze tylko kolejne pole śnieżne i już całkiem łatwym terenem skalnym obniżamy się na lodowiec Morteratsch, gdzie zmuszeni zostajemy do przeskakiwania niezliczonych małych szczelinek. Przy okazji oglądamy sobie okolicę i komentujemy okoliczne obiekty, przede wszystkim piękne filary Piz Palu (był plan żeby na PP wejść ale z powodów służbowych nie wypaliło).
Po przejściu lodowca czeka nas najmniej przyjemna część dnia – podejście pod stację kolejki, czyli powrót do cywilizacji Klnąc pod nosem i pocąc się niemiłosiernie (jednocześnie współczując ludziom, którzy smażą się w tym słońcu dużo wyżej) męczymy ten ostatni odcinek.
Jeszcze tylko grupowa fotka pamiątkowa i pakujemy się do kolejki, która zwozi nas prosto pod samochód.
Na parkingu spotyka nas jeszcze miła sytuacja. Otóż jeden z przechodzących starszych gości, widząc rozłożony szpej który porządkowaliśmy i dowiedziawszy się, że wracamy z Biancograt padł na drogę i najpierw zainscenizował jakby on tam szedł (na czworaka), a następnie zaczął nam szczerze gratulować. Poczuliśmy się przez chwilę jakbyśmy przeszli co najmniej Nordwand na Eigerze, a to przecież tylko taka tam sobie ładna alpejska tura