W czerwcu udało mi się ponownie wyjechać w Dolomity, po prawie dwóch latach od poprzedniego wyjazdu. Pojechałem z Michałem, kolegą z pracy mojej dziewczyny, którego właściwie prawie nie znałem. W momencie decyzji o wyjeździe i kupna biletu lotniczego byliśmy tylko po kilku rozmowach telefonicznych, wiedziałem tyle, że był m.in. na Mont Blanc, chodził już wcześniej Dolomitach i nie straszne mu są trekingi z namiotem i ciężkim plecakiem. To wystarczyło, a decyzja okazała się jak najbardziej słuszna:)
Zdecydowaliśmy się na podróż samolotem do Wenecji i stamtąd pociągiem w góry. Bilet lotniczy w Alitalii w dwie strony kosztował tylko ok. 380 zł. - w tym bagaż 20kg plus podręczny - więc wydawało się to fajną opcją, zważywszy na ceny benzyny i obawy co do niezawodności mojego auta. Wyjazd z założenia miał być budżetowy – zabieramy więc namiot, kuchenkę turystyczną i sporo jedzenia z Polski. I tak w czwartek wieczorem, 21 czerwca lądujemy w Wenecji, podziwiając wcześniej Alpy i to magiczne miasto z lotu ptaka. Niestety samolot z okęcia ma spore opóźnienie i nie zdążamy na pociąg którym planowaliśmy jechać do położonego już w górach Calalzo di Cadore. Zaowocowało to nocnym zwiedzaniem Wenecji w oczekiwaniu na kolejny pociąg, który odjeżdżał po piątej rano.
I tu niespodzianka. Nad ranem dowiadujemy się o strajku włoskich kolei. Jakiś konduktor zamyka wenecki dworzec na łańcuchy i kłódki :-/. Ostatecznie akurat nasz pociąg odjeżdża jednak, tyle że z 15 minutowym opóźnieniem. Niby nic ale w Treviso czekała nas przesiadka w inny pociąg na który oczywiście się spóźniamy. Następny pociąg niby jest za dwie godziny ale ze względu na strajk nikt nie potrafi powiedzieć czy przyjedzie.:-/ Na szczęście jeżdżą jeszcze autobusy do Cortiny d’Ampezzo. Michał załatwia, że oddają nam kasę za bilety kolejowe i wsiadamy w autobus. Po drodze padam ze znużenia i przysypiam co chwilę. Budzą mnie dopiero wspaniałe widoki na Monte Pelmo i Antelao w okolicach San Vito di Cadore (widokowo to miasteczko jest moim zdaniem lepsze od Cortiny d’Ampezzo). Od razu odzyskuję dobry humor
Monte Pelmo
Antelao
gdzieś pomiędzy Cortiną i Misuriną
W Cortinie jesteśmy ok. 11 w południe. No cóż, podróż okazała się kilkukrotnie dłuższa niż planowaliśmy. I to w zasadzie jedyna niemiła niespodzianka podczas tych wakacji. Później było już tylko lepiej;) W markecie Cooperativa w centrum Cortiny kupujemy jeszcze trochę jedzenia i gaz campingowy do kuchenki turystycznej (jest zakaz przewożenia gazu samolotem). Autobusem linii Dolomiti Bus dojeżdżamy aż do schroniska Auronzo pod Trzema Szczytami Lavaredo. Kilkaset metrów na zachód od schroniska rozkładamy namiot. Miejsce jest poza granicami parku narodowego więc można się tu rozbić legalnie. Niedaleko naszego miejsca widzieliśmy też inny, większy namiot. Tego dnia schodzimy jedynie po wodę do potoku, płynącego ok. 200 m poniżej naszego namiotu i udajemy się na zasłużony sen. Nie spaliśmy w końcu od ok. 35 godzin…
“pokój” z widokiem na góry
Następnego dnia rano budzi nas deszcz, jest pretekst aby spać dalej;-) Na szczęście ok. 10 tej przestaje padać. Pakujemy się i idziemy w stronę przełęczy Forcella Lavaredo. Po drodze wchodzimy do schroniska Auronzo. Jest tu ogólnie dostępny prysznic za „jedyne” 5 euro.
Cadini di Misurina w chmurach, pogoda „tatrzańska”
pod Trzema Szczytami Lavaredo
w drodze na forc. Passaporto
na forc. Passaporto
Tego dnia wchodzimy na przełęcz Passaporto i przechodzimy łatwą i przyjemną ferratę Forcelle. Prowadzi ona głównie półkami pod granią ciągnącą się od szczytu Monte Paterno w stronę schroniska Pian di Cengia. Głęboką szczelinę w grani przechodzi się po wiszącym mostku. Mylący jest środek ferraty, gdzie grań przechodzi w zwykły grzbiet górski. Okazuje się jednak że zejście z ferraty jest również ubezpieczone stalówką i to jest najtrudniejszy fragment drogi. Na ferracie spotykamy jedynie nielicznych turystów. Relaksuje się zupełnie i wpadam w świetny nastrój, którego nie psują nawet kilkukrotne tego dnia przelotne deszcze i chmury ograniczające widoki.
Monte Paterno, pod granią po prawej biegnie nasza droga Forcelle
Croda de Toni, odsłona pierwsza
w słońcu i w deszczu
Po przejściu ferraty schodzimy do malutkiego riffugio Pian di Cengia. W środku panuje wesoła, kameralna atmosfera. Pijemy piwko pszeniczne gawędząc z gospodarzami schroniska. Rifugio ma tylko 13 miejsc noclegowych, które trzeba rezerwować wcześniej, nocleg bez żarcia kosztuje tu 22 euro. Gospodarze nie mają nic przeciwko rozbiciu namiotu przy schronisku, idziemy jednak dalej szlakiem w kierunku schroniska Comici. Śpimy niedaleko niego na polance nad strumieniem pod przepiękną ścianą szczytu Croda de Toni. Okolica jest zupełnie pusta. Poza kozicą w pobliżu przebiega jedynie (przypuszczam że zawodowy) biegacz. Szybkim tempem wbiega kilkaset metrów cholernie stromym piargiem ponad nami. To dopiero kondycja:).
Croda de Toni
rif. Comici
Mimo sporej wysokości (ok. 2200 m n.p.m.) w namiocie nawet nad ranem jest całkiem ciepło.
Następnego dnia wita nas bezchmurne niebo. W planie mamy ferratę Strada degli Alpini, która trawersuje zachodnie zbocze Cima Undici. Wiemy, że ostatni odcinek ferraty, łączący przełęcz forcella Undici z przełęczą Sentinella prowadzący północnymi ścianami może być problematyczny ze względu na wczesne lato i zalegającym po zimie śnieg. Spróbować jednak trzeba. Początkowo wchodzimy łatwym, lecz stromym szlakiem w górne piętro doliny. Otoczenie jest bardzo wysokogórskie. Szczyty Poper i Cima Undici tworzą olbrzymi mur skalny. Mijamy malutkie jeziorko, a potem fajny wodospad u podnóża olbrzymiego kotła skalnego Busa di Dentro. Potem zaczyna się właściwa ferrata, która w sumie ma jedynie ok. 800 metrów długości. Początkowo prowadzi ona bardzo niskim okapem skalnym (idziemy prawie na czworakach z naszymi prawie 20 kg plecakami, ciężko jak cholera), który przecina głęboką rozpadlinę w grani, wypełnioną bardzo stromym śniegiem (najtrudniejszy moment). Potem ferrata prowadzi nad uroczym wodospadzikiem. Ekspozycja jest spora ale półka którą prowadzi ścieżka jest szeroka i w większości miejsc można tu iść bez przypinania lonżą do stalówki. Tego dnia mijamy jedynie trójkę innych turystów:) Mimo że to koniec czerwca, nie spodziewałem się że góry będą aż tak puste.
zerwy Cima Undici
Busa di Dentro
Przebieg ferraty wygląda mniej więcej tak:
Dalej z drogi Strada degli Alpini otwierają się świetne widoki na dymiącą Crodę de Toni….
...i Tre Cime di Lavaredo.
Tkaczyk w swoim przewodniku opisuje ferratę Strada degli Alpini jako dosyć trudną i bardzo atrakcyjną. Potwierdziło się właściwie jedynie to drugie, choć ostatni odcinek z przełęczy Undici na przełęcz Sentinella odpuściliśmy ze względu na bardzo strome i szerokie płaty śniegu, którymi musielibyśmy przejść (a raczej z nich spaść:-). Wyglądało na to, że nikt w tym roku nie przechodził tego śniegu (brak śladów), pozatym nie mieliśmy czekanów. Wycofujemy się więc z ferraty i schodzimy potwornie niewygodnym piargiem z forcella Undici na dno doliny Val Fiscalina (ponad 1000 m przewyższenia). Nocujemy w lesie w pobliżu schroniska Al Fondo. Tego wieczoru gotujemy kolację i rozbijamy namiot w ulewnym deszczu. Pogoda mogłaby być bardziej łaskawa…
Kolejnego dnia podeszliśmy doliną Val Sassovecchio do schroniska Tre Cime Locatelli. Mimo, iż to ponad 900 m przewyższenia, polecam tę drogę każdemu ze względu na widoki, mijane po drodze wodospady i malownicze jeziorka Laghi dei Piani pod samą przełęczą na której stoi schronisko.
północne zbocza doliny Sassovecchio
Laghi dei Piani
Po zostawieniu naszych ciężkich plecaków w schronisku Locateli spróbowaliśmy wejść ferratą na szczycik Torre Toblin. Widoki z tej trudnej ferraty były kapitalne (niestety brak zdjęć, gdyż lustrzanka została w schronisku), natomiast sama ferrata prowadzi nieciekawie głównie bardzo eksponowanymi drabinami. Moim zdaniem to zaprzeczenie sensu ferraty i wspinaczki. Mniej więcej w połowie drogi podjeliśmy decyzję o odwrocie. Jak dla mnie było tam zbyt powietrznie, choć możliwe że po prostu miałem gorszy moment (tak, przyjmijmy tę wersję:-).
pod Torre Toblin
dolomitowa klasyka:-) widok spod schroniska Locateli
Tego dnia kończymy nasz pobyt w Dolomitach Sesto. Zjeżdżamy autobusem do Misuriny, gdzie czeka nas camping i upragniony prysznic (na marginesie, warunki sanitarne na campingu w Misurinie są bardzo średnie). Uzupełniamy też zapasy jedzenia w tamtejszym markecie. Zamiast makaronu z sosem tego wieczoru gotujemy jajecznicę - co za luksus
.
Lago Misurina
Kolejne dni spędzamy w okolicach masywów Fanis i Tofan. Dalsza część tej, mam nadzieję choć trochę ciekawej relacji, za kilka dni.