Zapewne dla wielu z was nie będzie to nic szczególnego, zwłaszcza, że nie zdobywałem/liśmy jakiś wyjątkowych szczytów, ale jednak pokuszę się o opisanie naszej wędrówki przez Tatry
Wszystko zaczęło w sobotę gdy to dwóch moich kolegów z Poznania zawitało do Krakowa. Tam się przepakowaliśmy do auta i wyruszyliśmy do Zakopanego gdzie mieliśmy przespać noc i wyruszyć z samego rana na pierwszy punkt naszej trasy czyli Polane Palenica.
Spaliśmy u znanej mi Pani na Olczy. O ile właścicielka jak i sam nocleg jest świetny o tyle z Olczy dojazd w niedzielę jest trochę z dupy. Pierwszy bus odjeżdżający pod PKS okazuje się być dla nas za późno (po godzinie
.
Tak więc niedziela rano, budzimy się wszyscy o 6 robimy coś świeżego do jedzenia i wyruszamy taxą pod Bar FiS. Tam czekamy 20min i już jedziemy pierwszym busem po godzinie 7 pod samo wejście do parku.
Chwila drogi pod górę i pierwszy stop i pierwsze fotki. Wodogrzmoty Mickiewicza. Szczerze mówiąc o ile dobrze pamiętam to nawet nie ma przy tym wodospadzie żadnego znaku informacyjnego.
Pogoda niestety na sam początek naszej długiej wyprawy nie zachęca! My jednak pozostajemy niewzruszeni ponieważ byliśmy praktycznie przygotowani na każdą pogodę!
W końcu dochodzimy do Morskiego Oka. Pogoda nadal nie urywa tyłka, jednak jest już nieco lepiej. Chwila przerwy na ciepłą herbatę z termosu, śniadanie i szybkie fotki.
Z dołu już dostrzegamy kolejny "punkt" naszej wyprawy - Mnicha.
Sama droga przebiega dosyć szybko i sprawnie. Zza chmur wreszcie wychodzi słońce i dosyć sympatycznie oświetla nam trasę.
Na tak małym zdjęciu może tego nie widać, ale na tracie obok Mnicha widać kilku zjeżdżających narciarzy
Niestety im wyżej wchodzimy tym bardziej pogoda ulega zmianie. O ile przed chwilą Mnich był na tle błękitnego nieba o tyle teraz ledwo go widać. Chmury, chmury i jeszcze raz chmury.
O ile przed chwilą jeszcze wszyscy byliśmy szczęśliwi, że jeszcze nie pada
o tyle, teraz jesteśmy zadowoleni z opadów (jak to powiedział mój kumpel) "styropianu"
Oczywiście jak wcześniej nie mija pięć minut i warunki pogodowe znowu ulegają zmianie. Tym razem już na plus, ponieważ zza chmur po raz kolejny wyłania się słońce!
Ostatnie pamiątkowe zdjęcie i lecimy na szczyt.
Do samego przejścia na stronę D5S towarzyszy nam słońce a ponieważ mamy w planach jedynie dojść dzisiaj do schroniska to nie spieszymy się specjalnie i robimy przerwę na kanapkę i herbatkę a także pamiątkowe zdjęcia
Co znowu nie powinno dziwić to prawie natychmiastowe pogorszenie pogody. Znowu ze strony Polany naszły nas ciemne chmury. Niestety nie mogliśmy zejść od razu ponieważ przy samym przejściu musieliśmy a w zasadzie woleliśmy puścić przodem "cwaniaków" w adidaskach i trampkach.
Na szczęście raki nie były potrzebne i bez problemu schodzimy po śniegu w dół do doliny.
Co najśmieszniejsze to po drodze do Schroniska spotkaliśmy bardzo sympatycznego gościa z którym zaczęliśmy rozmawiać o warunkach panujących na pobliskich szlakach. Okazało się, że on był na tyle pomysłowy, że wypożyczył sobie buty narciarskie i zjechał na nich (na samych butach) z Koziego Wierchu
Lekko już zmęczeni docieramy w końcu do schroniska, gdzie jak się okazuje, jest dla nas pokój. Mieliśmy szczęście ponieważ dzwoniłem tydzień wcześniej i chciałem zarezerwować miejsca i jak wtedy się okazało nie było szans na nocleg. Tym razem mieliśmy szczęście.
Jeśli chodzi o same pokoje to nie były one szałowe. Oczywiście nie był to hotel. Zwykłe łóżka piętrowe i może nie cały metr odstępu między nimi a ścianą
Najzabawniejsze było jak w nocy było słychać mocne jebnięcie o ziemie i tylko zza ściany "o motyla noga....". Pewnie ktoś spadł z góry!
Dzień drugi miał być najtrudniejszy a za razem jednym z krótszych. Już rano wspominałem wszystkim, że lecimy przez Krzyżne do Murowańca.
Ja obudziłem się najwcześniej bo około godziny 4 rano. Myślałem, że uda mi się zaczaić na wschód słońca, toteż zebrałem się wcześniej i wlazłem na pobliski pagórek przed schroniskiem aby porobić trochę zdjęć
Nie udało mi się spotkać bezchmurnego nieba. Jednak nie ma tego złego...
Przy okazji pakowania usłyszałem bardzo fajną rozmowę między kobietami, które nocowały w schronisku a jakimś gościem, który tam pracuje.
- wczoraj było tyle śniegu po drodze tutaj...
- śniegu? .... (chwila ciszy) wy nic nie wiecie o śniegu! W zimie tutaj jest tyle śniegu, że tego znaku nie widać a wchodzi się po śniegu przez taras bo nie ma schodów...
Panie nie były już wtedy takie pewne swego
Wracając do relacji. Plan był taki, że drugiego dnia przechodzimy przez Krzyżne i lecimy do Murowańca. Miało to nam zająć około 5h, jednak jak się później okazało nie było tak łatwo.
Sama droga na górę przez pierwszą część przebiegała naprawdę super. Świetne widoki, super położony szlak (dosyć różnorodny).
Druga część już nie była taka wesoła i zdecydowanie sprawiała wszystkim mniejsze lub większe trudności. Z resztą nachylenie terenu też było ostre...
Wyżej było już trochę więcej śniegu. Szlak był praktycznie całkowicie nim przykryty. Luźne wejście się już skończyło, to też aparat musiałem schować do plecaka, aby wyciągnąć go dopiero na samej górze, gdzie warunki było hm... co najwyżej średnie. Na dodatek od strony Hali Gąsienicowej nadchodziła mgła/chmura, która skuteczne ograniczała widok do dosłownie kilku metrów.
Na całe szczęście droga w dół była zdecydowanie lepsza niż w górę. Mimo słabej widoczności schodziło się dosyć gładko. Podobnie jak poprzednio bliżej szczytu szlak się prawie całkowicie urywał i gdyby nie ślady poprzednich "turystów" ciężko by było odnaleźć ścieżkę. Śnieg był jednak ubity i schodziło się po nim o wiele lepiej niż po kamieniach.
Mniej więcej w połowie drogi w dół spotkaliśmy trzech chłopaków, którzy chyba wybierali się w górę (wtedy tego nie wiedzieliśmy). Spotkaliśmy ich w drodze do Murowańca jak wracali ze szczytu. Okazało się, że zejście do D5S było nie na ich siły i postanowili zawrócić. W sumie całe szczęście bo ja też bym się nie odważył na zejście do doliny przez Krzyżne.
Im niżej tym widoczność była lepsza. Trasa już zbliżała się do poziomu i stawała się coraz mniej stroma. Pogoda co dziwne, również się poprawiła. W związku z tym również postanowiliśmy sobie zrobić przerwę przy Czerwonym Stawie. Nie trwało to jednak długo bo po paru minutach rozpadał się deszcz
Nieźle się zdziwiliśmy gdy okazało się, że trasa ze stawu do murowańca potrwa jeszcze ponad godzinę. Wszyscy byliśmy pewni, że idziemy już o wiele dłużej niż pokazywał to znak na przełęczy.
Tak czy inaczej po godzinie dotarliśmy na miejcie. Mieliśmy szczęście ponieważ dostaliśmy pokój 6 osobowy, ale bez dwóch dodatkowych lokatorów
Tutaj podobnie jak wczoraj moi koledzy wymiękli a ja sam wybrałem się na Czarny Staw Gąsienicowy. Niestety pogoda mi nie odpisywała a na niebie było pełno chmur. Oczywiście nie przeszkodziło mi to zrobić paru fotek, jednak nie były na tyle fajne na ile bym chciał.
Dzień następny dla mnie i kumpla rozpoczął się o godzinie 3 rano. Plan był świetny - wstać przed wschodem i zdążyć na wschód na kasprowy wierch. O ile plan był idealny, to niestety pogoda nam dopisała średnio. Cała droga na Kasprowy praktycznie była we mgle.
Jak widać sam wschód nie miał ze wschodem praktycznie nic wspólnego. Było zimno, bez słońca, herbata powoli się kończyła a my mieliśmy jeszcze czekać na szczycie do godziny dziewiątej na "śpiochów".
Na szczęście udało się zrobić parę fajnych fotek. Nie są tak fajne jakbym chciał, żeby były, ale nie można mieć wszystkiego
na górze mieliśmy szczęście i dane nam było oglądać kozę, która nic sobie nie robiła z naszej obecności w jej pobliżu. Nie dość, że się nie bała to jeszcze się położyła z 20m od nas.
Około godziny 7 nareszcie kolejka się ruszyła a my mogliśmy już zakupić trochę wrzątku i zrobić sobie ciepłej herbaty. Na szczęście pogoda również się poprawiła. W końcu słońce rozgoniło mgłę a my na krzesełkach mogliśmy się trochę poopalać do czasu, do czasu aż reszta ekipy nie dotrze na szczyt.
Po godzinie 9 gdy wszyscy już byli na miejscu ruszyliśmy trasą na Czerwone Wierchy. Trasa jest świetna a ponieważ słońce nadal było na niebie to dane nam było jeszcze podziwiać świetne widoki. Niestety szlak nie był już tak "luźny" te w poprzednich dniach. Tym razem duża ilość turystów na szlaku dawała się we znaki. Sporo obcokrajowców czy starszych ludzi, którzy wbili się na Kasprowy kolejką i później blokowali przejścia
Na szczęście w miarę szybko ich wyprzedziliśmy i mogliśmy się cieszyć w miarę pustym szlakiem. Najgorsze co mi zapadło w pamięć to podejście na Kopę Kondracką i później Małołączniaka gdzie w ciągu 20minut trzeba było się wznieść ~200m w górę (o ile dobrze pamiętam). Najładniejszy był chyba widok podczas wchodzenia na Ciemniaka. Fajna zróżnicowana trasa, mała "przepaść" i dosyć spore ilości śniegu. Niestety cała trasa dawała nam ostro po dupie. O ile do czasu wejścia na Ciemniaka było w miarę ok, o tyle przy zejściu zaczynały już nas boleć nogi a zejście wcale nie było luźne. Niestety trasa do Hali Ornak była straszna. Nie dość, że strasznie się dłużyła, niestety trzeba było zejść w dół prawie kilometr w wysokości, to coraz bardziej przy schodzeniu po kamieniach zaczęły nas boleć nogi/stopy.
Schronisko Ornak było całkiem sympatyczne. Dosyć niskie ceny w porównaniu z poprzednimi, pokoje całkiem duże no i nowa łazienka i prysznice. Co mnie najbardziej zdziwiło to to, że gdy robiłem nocne zdjęcia przed schroniskiem (oczywiście koledzy znowu spali o.O) to obok mnie chodziły dwa lisy i szukały czegoś do jedzenia. Nie wiem czy to standard, ale bardzo mnie to zdziwiło. Zwłaszcza, że jeszcze nigdy nie widziałem lisa z takiej małej odległości.
Dzień następny już miał być luźny. Niestety nasza wędrówka zbliżała się do końca. O ile ja nie chciałem jeszcze wracać o tyle, koledzy już umierali (padaka!). Trasa miała nas prowadzić ze Schroniska Ornak do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej przez Dolinę Kościeliska. Po drodze zahaczyliśmy o Wąwóz Kraków jak i Jaskinie (nie pamiętam nazwy). Niestety nie zdecydowaliśmy się na przejście ani jednego stopu ze względu na nasze plecaki. Musieliśmy wrócić na szlak.
Tutaj trasa do czasu aż nie odbiliśmy na czarny szlak była jeszcze gorsza jak dzień wcześniej. Pełno dzieciaków, nauczycieli, ludzi z wózkami i dziećmi o.O Jedna babka nas pytała czy wyżej też są tojtoje. Niektórzy maja świetne wyobrażenie o górach. Ciekawe czy spodziewali się też kiosków albo sklepów spożywczych na szczytach?
Czarny szlak gdyby nie to, że był w zasadzie cały czas pod górkę to nie sprawił nam żadnego problemu. Ładne widoki, łąki, polany...
Do schroniska dotarliśmy około godziny 16. Tutaj standard chyba był najlepszy ze wszystkich. Pokoje jak w hotelach, łazienki na wypasie i świetna kuchnia gdzie Panie zapodawały rewelacyjne jedzenie.
Tutaj podobnie jak w ostatnich dniach, koledzy umierali (aż mi się śmiać chało) a ja postanowiłem się przejść do kościołka i trochę posiedzieć w słońcu. Na szczęście jednego z nich udało mi się przekonać na wejście na zachód na Grzesia, co jak się później okazało było strzałem w 10!
Po powrocie do domu koledzy oczywiście żałowali, że nie byli na górze... niestety tylko widać ja chciałem wycisnąć maksymalnie tyle ile się dało z naszego wyjazdu. Jak im już mówiłem wcześniej - odpoczywał to ja będę w domu jak wrócę
Teraz jestem w górach i nie ma czasu na zmęczenie!
Dzień piąty w zasadzie wyglądał tak, że wstaliśmy po godzinie 7 i udaliśmy się na busa do Zakopanego. Po drodze, przy samym wejściu do TPNu u sympatycznej Pani zakupiliśmy jeszcze parę serków
Generalnie jestem bardzo zadowolony z naszej trasy. Oczywiście ja jeszcze chciałem zostać, w końcu urlop mam do poniedziałku. Niestety jednak koledzy nie mieli w planach dalszej wędrówki, dlatego wyszło jak wyszło!
Z tego miejsca chciałbym podziękować wszystkim, którzy pomogli mi ustalić trasę na te wszystkie dni! Całuje rączki!