Kolejną przygodę z Tatrami rozpoczynamy sobotniego ranka zbierając w Krakowie wszystkich chłopaków jakoś po godz. 1 Po dojechaniu do Tatrzańskiej Polanki nasadzamy na łepetyny czołówki i pogrążamy w mrocznym lesie. Łukasz, jako jedyny nie zaopatrzony w powyższe urządzenie, co jakiś czas moczył buty w wodzie często wartko płynącej szlakiem, co kwitował pospolitym „kur.wa”. To niejako wyznaczało rytm marszu i szerzej otwierało niedospane oczy.
Michał nadawał mocne tempo dzięki czemu na Polskim Grzebieniu meldujemy się tuż po godzinie 6. Na wysokości Wielickiego Hotelu humory się pogarszają bo rozgwieżdżone niebo ustępuje niestety miejsca ciemnym gęstym chmurom. A prognozy były takie dobre… Trudno się pogodzić z otaczającymi warunkami, zwłaszcza ze dyskwalifikują one właściwie pierwotny cel. Co gorsza, wiatr początkowo przyjemnie chłodzący spocone ciała, zaczyna przenikać zimnymi powiewami.
Tuż pod przełęczą mija nas W. Cywiński, z którym wdajemy się w krótką pogawędkę. Tempo ma zabójcze i spokojnie mija nasza zasapaną ekipę. Na przełęczy odpoczywamy kilkanaście minut daremnie wyczekując poprawy pogody i debatując nad celem awaryjnym. Tymczasem później okazało się, że wyszliśmy z dołu po prostu… za wcześnie. Lodowaty wiatr zmusza do pośpiechu, bo tkwienie bez ruchu robi się nie do zniesienia.
Ostatecznie wybór pada na Dziką Turnię, chyba głównie z tego powodu, że najczęściej wychyla się z chmur. Ciężko rozczarowani (przecież lampa miała być pewna!) obniżamy się w kierunku kotła, z którego po chwili skręcamy w stronę Rohatki. Łukasz w połowie drogi odbił do żlebu spadającego gdzieś z Wyżniej Rohatki. My tymczasem zostawiamy klamoty na tej pierwszej i granią spokojnie przechodzimy Turnię nad Rohatką. Tam łączymy siły i idziemy dalej. Jakoś tak wyszło, że nie obeszliśmy bloku szczytowego od zachodniej, łatwiejszej strony, tylko poszliśmy w prawo od niego trawersem na szczerbinę między wierzchołkami Dzikiej Turni. Całkiem ciekawym wariantem wychodzimy na szczyt.
Widok podobno stąd jest nienajgorszy, ale tego się akurat nie dowiedzieliśmy. Słońce wyjrzało z chmur za 3 razy tak po mniej więcej 5 sekund. I to dobre, można było się porządnie rozgrzać Po paru minutach siedzenia w wietrze, który mało co nie porwał szczytowego triangułu w kosmos, schodzimy z powrotem na Rohatkę- tym razem drogą białych ludzi a nie jakimiś zamszonymi kamlotami.
Postanawiamy schodzić do Zbójnickiej utopić smutki w jakimś złocistym płynie. Aż tu nagle poczułem kilka razy ciepłe promienie słońca na twarzy. Spojrzałem do góry – niewątpliwie, lampa robiła się w ekspresowym tempie. „Teraz, kur.wa???!!!!” – pomyślałem. Jednak po spojrzeniu na zegarek uświadomiłem sobie, że wcale nie jest tak źle. Jesteśmy w miejscu, z którego da się coś urobić, jest jeszcze wcześnie. Ustalamy plan z Marcinem i Michałem. Łukasz twierdzi, że ma inny pomysł na resztę dnia i odłącza się od ekipy. Może coś napisze o swoich dalszych losach, a jest o czym
Nasza trójka dochodzi do miejsca, z którego można odbić ze szlaku w stronę żlebu spadającego z Obłazowej Przełęczy. Po chwili wychodzimy na sąsiadującą z nim grzędę. Lita skała i łatwy teren pozwala szybko zrobić wysokość. Od tej pory wycieczka stała się naprawdę przyjemna. Na Obłazowej wyłania się panorama masywu Gerlachu w pełnym słońcu.
Na Małej Wysokiej tłumy. Skręcamy w lewo i rozpoczynamy lajtową graniówkę wchodząc na Baniastą i Zwalistą Turnię. Z każdej widoki wręcz kolejowe. Wierzchołki Staroleśnej wyglądają na niedostępne i odległe. Jednak w krótkim czasie zbliżamy się do nich i zaczyna się kluczowa część drogi. Najpierw zejście granią Zwalistej Turni, potem trawers ścianki aby dostać się do Klimkowego Żlebu. Trudności raczej nie stwierdzono. Natomiast żleb był cholernie sypki i nie dało się nie zrzucać kamieni na idących niżej. Marcin, ostatni z grupy, miał najgorzej i kilka razy o mało co nie został „upolowany”. Po chwili wychodzimy na Klimkowe Wrótka a następnie osiągamy Klimkową Turnię.
Nie zabrakło najważniejszego czynnika wycieczki górskiej - lansu
Choć przejrzystość powietrza nie jest idealna, widok robi niesamowite wrażenie. Z najwyższych szczytów Tatr nie widać tylko Kończystej, zasłoniętej przez potężne cielsko Gerlacha, oraz Kieżmarskich. Świetnie prezentuje się Lodowy, Pośrednia Grań, Łomnica z Durnymi i Wysoka. Również Granaty Wielickie cieszą oko. No i Gerlach. A po drugiej stronie Sławkowski. Ten dzień zdecydowanie nie można uznać za stracony. Było po prostu pięknie. Siedzimy na górze półtorej godziny gadając, drzemiąc i łażąc po wszystkich wierzchołkach Staroleśnej (ja sobie jeden odpuściłem – tylko nie wiem który, chłopaki napiszą).
Puszka szczytowa zawierała zeszyt z wpisami od roku 2004. I naklejkę Gekonów. Wskazuje to, że szczyt nie jest bardzo często odwiedzany. I dobrze.
Porządnie zmęczeni, ale szczęśliwi ruszamy w dół Kwietnicowym Żlebem. Topografia masywu nie jest oczywista i w pewnym momencie ładujemy się w średnio ciekawy trawers Rogatej Turni. Ale Marcin, który jako jedyny był już na szczycie wcześniej, szybko wskazuje właściwą drogę. Sprawnie schodzimy do Wielickiej Doliny. Nawet wiatr przestał dokuczać – teraz zatęskniliśmy za jego chłodzącymi powiewami.
Piękna trasa, wybitny szczyt o ciekawej topografii i niesamowite widoki sprawiły, że Drogę Tetmajera będę pamiętał latami. Była to jedna z moich najpiękniejszych tatrzańskich wycieczek. A Dzika Turnia była do niej całkiem ciekawym wstępem. Po 14h akcji dochodzimy do samochodu. Szkoda, że pogoda nie pozwoliła zostać w Tatrach choćby dzień dłużej. Na dużym zmęczeniu wracam do Wrocławia odstawiając chłopaków w Krakowie, na szczęście udało się dojechać bezpiecznie.
Łukasz, Marcin, Michał – dzięki za świetne towarzystwo i jak zwykle – do następnego razu