Wstęp.
Kilka słów o całym wyjeździe i jak do niego doszło, bo bynajmniej nie jestem człowiekiem, który co roku wyjeżdża w Himalaje. Plany na ten rok były zupełnie inne, ale jak to w moim przypadku bywa jakiekolwiek planowanie jest bez sensu. W czerwcu miał być wyjazd na rowerze w Tatry, ale szkoda mi było MŚ i fantastycznej gry Włochów. W lipcu znowu Tatry ale już na poważniej, a w sierpniu Dolomity. Jednak te plany zmieniły się po smsie od Aśki – koleżanki z pracy, która obwieściła mi w nim, że właśnie była na slajdach i normalnie się zakochała w pewnych widokach, które musi zobaczyć na własne oczy. Najpierw sobie rozmawialiśmy, że fajnie by było tam jechać i takie tam. Początkowo wyjazdu zupełnie nie brałem pod uwagę, bo wydawał mi się po prostu nierealny. Aśka jednak nie dawała za wygraną, a rozmowy stawały się coraz bardziej poważne i w pewien sposób przybliżające nas do podjęcia decyzji. W połowie lipca daliśmy sobie tydzień na ostateczne jej podjęcie. Okazał się trochę stresujący, bo praktycznie nie byłem w stanie o niczym innym myśleć, a w głowie był tylko Nepal. No i stało się... cała ekipa, czyli Aśka i ja po tych kilku dniach intensywnego myślenia była zdecydowana na wszystko. Wyjazd w październiku, a do tego czasu trzeba pozałatwiać wszystkie formalności, czyli szczepienia, bilety, wiza, ewentualne zakupy, no i poprawienie formy fizycznej.
Początkowo mało kto brał nas na poważnie, bo niby różne pomysły się miewało, no ale „tym razem to chyba jednak przesadzili”. Powoli, jednak stanowczo dążyliśmy do osiągnięcia celu. Pod koniec sierpnia, kiedy mieliśmy już wykupić bilety lotnicze ( Aeroflot, bo było zdecydowanie najtaniej i w dodatku jeszcze promocja) dołączył do nas Andrzej, również z naszej firmy, można powiedzieć podróżnik, bo w kilku ciekawych miejscach już był. Wtedy naprawdę uwierzyłem, że my tam naprawdę pojedziemy i nie ma żadnej siły, która by nas od tego odwiodła (chyba że Tupolev).
Zatem ostatecznie w wyprawie udział biorą:
Asia – co prawda nie była jeszcze w górach poza Europą, ale „u nas” na koncie ma już „kilka” wierzchołków z MB na czele.
Andrzej – jak już wspomniałem można go już nazwać podróżnikiem, bo będąc w Ameryce Płd., czy też po kilka razy w Afryce i Azji widział sporo i pod tym względem (i pewnie nie tylko) mogę mu buty czyścić.
Brendon czyli ja – lubię czasami po górach pochodzić.
Postaram się opisać ten wyjazd jak najkrócej, ale i tak pewnie troszkę tego wyjdzie bo i kilka dni to trwało.
5 X W-wa – Moskwa – Delhi
Wylot o 11-tej, bez atrakcji, chociaż przyznaje, że przed Tupolevem trochę się bałem. Na lotnisku w Moskwie 3 godziny przerwy i dalej do Indii.
6 X
Do Delhi dolecieliśmy ok. 2:30 w nocy. Pomimo, że dalszy lot do KTM mieliśmy dopiero po 13 to cały ten czas spędziliśmy na lotnisku. W sumie od wylotu z W-wy spałem z godzinkę, więc czas dłużył się niesamowicie. W końcu jednak udało się dotrzeć i do Nepalu.
7 i 8 X Kathmandu
W sobotę trochę zwiedzania i jakieś małe zakupy przed trekkingiem. Niestety ACAP był zamknięty, więc opłatę musieliśmy załatwić w niedzielę. Zresztą spotkaliśmy tam Polaka, który tak jak i my najbardziej był zainteresowany faktem czy wprowadzili już TRC, czy też jeszcze nie. Chodzi o to, że wymyślili sobie, że na każde dwie osoby trzeba wynająć przewodnika (tak był w planach). Na szczęście TRC nie ma i możemy iść sami. Czy w tej chwili już to obowiązuje, to nawet nie wiem. W niedzielne popołudnie załatwiliśmy jeszcze bilety na autobus do Besisaharu i poszliśmy oglądnąć Swayambunath, bo podobno warto.
9 X
Pobudka o 5-tej. Kilka godzin w autobusie nie było może cudownym przeżyciem, ale obyło się bez większych ekscesów. Po drodze zaliczyłem swój pierwszy dal bhat, czyli ryż z soczewicą i jakieś ichniejsze dodatki. Najciekawsze w tej potrawie jest to, że są dokładki i naprawdę można się najeść, choć jak się później okaże będę jeszcze miał go dosyć. W Besisaharze (760m) jesteśmy po 14, dalej do Khudi można jeszcze dojechać następnym busem, ale my już ten kawałek dla rozruszania się idziemy na pieszo. Po 17 jesteśmy na miejscu, bierzemy jakiś pokój, dookoła zielono, jest ciepło, super. W tym samym domku zakwaterowali się chłopak, (którego spotkaliśmy wcześnie przy ACAPie w KTM) z żoną – Łukasz i Ola. Jak się później okaże, wspólnie zjemy niejedną kolację, obiad i przejdziemy razem wiele kilometrów, a nasi nowi przyjaciele to lekarze z Kielc, których serdecznie pozdrawiam. Podczas kolacji widzimy pierwszą jaszczurkę, o których wcześniej słyszałem, że jest tu ich sporo, a po powrocie do pokoju wita nas dosyć dużych rozmiarów pająk, którego dość szybko potraktowałem butem.
10 X Khudi – Syange (1100m)
Wspaniała pogoda, wodospady i przyroda.
11 X Syange – Tal (1860m)
Dzisiaj gdzieś między Jagatem a Chamje natknęliśmy się na Maoistów, którym trzeba było zapłacić 1400 rupii. Nie stali z kałachami jak to czytałem w innych relacjach, ale może gdybyśmy bardzo się wzbraniali przed tą opłatą to i ich „zabawki” pewnie by się znalazły. Do Talu dochodzimy po 16. Kolejny łatwy dzień, chociaż już nie tak gorąco, szczególnie wieczorem.
12 X Tal – Dankyu (2300m)
Dziś prawdziwie lajtowy dzień, więc z niczym się nie śpieszymy. Do Danakyu dochodzimy po 15, jest prąd (przynajmniej na razie, bo tu różnie z tym bywa, a nawet jak jest to nigdy nie wiadomo kiedy zabraknie), ale nie ma wody. Potem jednak i woda jest, co prawda trochę lodowata, ale umyć się trzeba, a „pięciu gwiazdek” nikt nie obiecywał. Za to mamy tu jak się później okazało najtańszy nocleg na całym wyjeździe. 50 rupii za pokój trzyosobowy, co daje ok. 2,20pln na trzy osoby. Spanie jest tu ogólnie tanie, byle by jeść u gospodarzy, bo na tym oni przede wszystkim zarabiają. Boli mnie trochę gardło, ale to przez lodowatą wodę, jaką się przez te ostatnie kilka dni raczyłem. Na kolacji typowa tutaj sytuacja. Kiedy przychodzimy zjeść Ola i Łukasz czekają już od godziny (przez te kilka dni zdążyliśmy się przyzwyczaić, że trzeba „trochę” poczekać). Zamawiamy to samo (na ich nieszczęście) – ziemniaczki z jajkami – bardzo dobre zresztą. Czekamy kolejną godzinę, Doktory na swoje także i wreszcie zwycięstwo, jest kolacja. Jednak to my dostajemy pierwsi... mimo, że oni zamówili godzinę przed nami;) Oddajemy z Andrzejem swoje, bo jakoś głupio nam, mimo że ubaw był niezły i po kolejnym kwadransie dostajemy i my. Ogólnie cudownie jest jednak.
13 X Danakyu – Chame (2720m)
Dzisiaj znowu łatwy dzień. Chmury jednak są i z Manaslu (8163m), który powinien ukazywać się nam za plecami na razie nici. Początkowo ostro w górę, potem już spokojnie. Ok. 13 dochodzimy do Chame – duża wioska, jest poczta, bank. Kupuje Strepsils, bo o ile na inne dolegliwości mamy leków pod dostatkiem to na gardło jakoś tego niewiele.
Dzieciaki pozowały do zdjęć bardzo chętnie.
14 X Chame – Lower Pisang (3200m)
Pobudka tak jak ostatnio codziennie 6:30. W pokoju 6 stopni, za oknem jednak piękne słońce i wreszcie widać Manaslu, tylko trochę daleko, więc czekam na zdjęcia innych, bo z moim zoomem to kariery nie zrobię. Przed nami Annapurna II (7937m)
, więc jest w miarę nieźle. Jeszcze przed wyjściem z Chame po lewej stronie widać fantastycznie Lamjung Himal (6983m). Najpierw idziemy lasem, po lewej stronie Annapurna II, żyć nie umierać. Dzisiaj pierwszy i ostatni raz jak się później okazało zatykało mnie w uszach (momentami nawet miałem efekt trzeszczącego radia). Kiedy dochodzimy do Lower Pisang, Doktory już tam są i zrobili przegląd domów. Decydujemy się na takie małe dwuosobowe, w których są co prawda spore szpary (a wieje tu już naprawdę mocno) ale nie ma żadnego robactwa i są ciepłe koce. A prawdziwą furorą jest wiadro gorącej wody, które każde z nas dostaje od tamtejszego „mistrza” czyt. wynajmującego te domki. Kąpiel jest genialna, mimo, że w klitkach gdzie się kąpiemy też wieje. Gorąca woda jednak sprawia jednak, że na takie drobnostki nie zwraca się uwagi. Wieczorem jeszcze idziemy do Upper Pisang, a wracając, gram trochę z młodymi nepalczykami w siatkówkę.
15 X Lower Pisang – Manang (3540m)
Spałem w polarze, bo i chłodno trochę, ale w sumie to zmarzły jestem i wolę jak jest za ciepło niż za zimno. Rano w naszym domku –0,3 stopni, więc i wstawać się nie chce, ale Manang czeka, więc trzeba. Docieramy tam wcześnie, słońce jeszcze wysoko i dość mocno grzeje. Znowu mamy domki dwuosobowe, tym razem ja śpię sam. Jest ciepła woda, ogrzewana gazem, więc dodatkowo robię pranie. Po obiedzie idziemy w piątkę połazić po Manangu. Spotykamy kilku panów z Polski ze sprzętem, jakby co najmniej na samą Annapurnę mieli wchodzić. Cały ten szpej i tygodniowy zarost ma jednak na celu chyba bardziej na dziewczyny działać niż podyktowany jest potrzebą, bo poźniej okazuje się, że owi alpiniści idą do jeziora Tilitsho (4920m), gdzie jednak trzeba zabrać namiot, a potem tak jak my idą na przełęcz. Jednak co lans to lans.
Jutro śpimy w tym samym miejscu, bo jest to dzień aklimatyzacyjny (przynajmniej przewodnikowo).
16 X Manang – Ice Lake (4600m) - Manang
Decydujemy się iść do Ice Lake (4600m) co by aklimatyzacja była owocna. Wiedząc, że należy cofnąć się pół godziny do Bragi skąd jest w miarę dobrze oznakowany szlak, najpierw jednak próbujemy iść nad to jezioro prosto z Manang. Niestety jest tam mnóstwo ścieżek, które jak niewiadomo gdzie się zaczynają, tak samo się kończą. Wchodzimy w górę jakieś 400 m., jednak coraz więcej coraz ostrzejszych krzaków i brak informacji o prawidłowym kierunku decyduje, że się wycofujemy. Teraz idziemy już tak jak nam miejscowi mówili i po 4 godzinach czyli ok. 15 dochodzimy do celu. Po drodze spotykamy dwóch Rosjan, którzy pod górę szli tą drogą, którą my próbowaliśmy i na ich stwierdzenie, że było „hard” uspokajamy się, że daliśmy sobie spokój. Bo w końcu jak już Ruskie mówią, że było ciężko, to inaczej być nie mogło;)
Kiedy schodzimy na dół już robi się szaro. W dodatku okazuje się, że łazienka jest zamknięta, a po kłótni, żeby ją otworzyć i tak po ciepłej wodzie zostały tylko wspomnienia. Tak oto poznaliśmy się na naszej „babci sknerusce”, która nawet za ładowanie baterii brała kasę. Jednak oddać jej należ, że jedzenie miała super.
Dzień bardzo udany (podejście ponad tysiąc metrów i zero dolegliwości), z czego wszyscy byliśmy strasznie zadowoleni, no i wreszcie wieczorem czułem się zmęczony. Kiedy wszedłem do domku nawet szczypawek nie chciało mi się zabujać, a to już o czymś świadczy;)
17 X Manang – Yak Kharka (4018m)
Kolejny dzień lajtowy. Ok. czterech godzin marszu i jesteśmy na miejscu. Jednak kiedy tylko słońce chowa się za chmurami robi się zimno. Ratuje nas jedynie wiadro z gorącą wodą i możliwość w miarę solidnego wykąpania się. Potem długo siedzimy w „jadalni”, gdzie jednak też nie jest za ciepło, ale spora liczba osób tu siedzących trochę „podgrzewa” atmosferę. Są Czesi, Amerykanie, Żydzi, więc zawsze z kimś się dogadasz.
18 X Yak Kharka – Thorung Phedi (4450m)
Jeszcze bardziej lajtowy dzień. Szybciutko dochodzimy do celu. Pokój zimny, ale chociaż jest gdzie podładować akumulatorek do aparatu. Ja wskakuje do śpiwora, a reszta idzie się aklimatyzować do najwyższego schroniska (4800m) na tej trasie. Mnie boli głowa i decyduje, że aklimatyzował się będę jutroJ Śpię w dwóch polarach i czapce. Rano mamy wstać 4:15.
19 X Thorung Phedi – Thorung La (5416m) – Muktinath (3760m) Dzień prawdy
Budzi nas Łukasz o 3:45. Na zewnątrz śnieg. Niby byłem na to przygotowany, ale co innego przygotowywać się teoretycznie, a co innego jeśli to się stanie w realu. Od razu wstajemy, ubieramy się i pakujemy. Jest zimno. Okazuje się, że o ile my spaliśmy bardzo dobrze, to Doktory nie spali prawie wcale. Olka chora, a zimno u nich podobno przeraźliwie. Idziemy coś zjeść i rozpatrzyć się w sytuacji. Tragarze i część ludzi wychodzi kiedy jest jeszcze ciemno, ja najchętniej poszedłbym z nimi, ale wspólnie decydujemy, żeby poczekać jak się rozjaśni i wtedy pójdziemy. No i to czekanie na spółkę ze śniegiem sprawiają, że zaczynam się trochę bać. Pewnie to głupie, ale naprawdę miałem stracha. Jakoś w zimie nigdy mnie w góry nie ciągnęło i do tej pory nie miałem wielkiego doświadczenia chodzenia tam po śniegu. A tu teraz mam podejść prawie tysiąc metrów w górę i w dodatku na wysokości, na jakiej jeszcze przyjemności nie miałem być. A ślisko jak cholera. Dzień wcześniej szliśmy po takich mało przyjemnych osuwiskach, gdzie jeśli jest sucho to nie ma problemu, ale przy padającym śniegu nie chciałbym tamtędy iść. I właśnie te osuwiska jeszcze bardziej mnie jakoś tak zniechęcały, bo w sumie nie wiedziałem czego tam wyżej możemy się spodziewać.
Wyruszamy przed 6. Wieje, zimno, a każdy kolejny krok stawiany ostrożnie, by się nie spierniczyć. Na szczęście w miarę szybko udało mi się dostosować do panujących warunków i jakoś powoli idzie. Odskakuję w miarę szybko reszcie i czekam na nich przy tym schronie na 4800. Z daleka wita mnie tam Josh (amerykanin), który idzie w adidasach. Pijemy tam herbatę i ruszamy dalej. Przed nami jeszcze 600m. Z czasem robi się coraz ciężej i jeśli chodzi o oddech, ale i nogi troszkę siadają. Dzisiaj mój dzień niesienia filtra na wodę i dodatkowo mam też wodę Aśki. Ale chociaż więcej niż zwykle mam na sobie ubrań, więc plecak jak zwykle ok. 15kg. Na 5100 jest ostatnie przed przełęczą miejsce, gdzie można kupić gorącą herbatę. A więc już tylko 300m. Czytałem w relacjach, że idzie się tam 10 kroków i przystanek na złapanie oddechu. Myślałem, że to trochę przesadzone. Jednak nie tak bardzo. Mimo, że od kwietnia do lipca zrobiłem ok. 3 tysięcy km. na rowerze, później trochę biegałem i żeby buty rozchodzić robiłem wycieczki do lasu z obciążonym plecakiem to i tak na niewiele się zdało. Siły żeby przyspieszyć nie miałem zupełnie. Szedłem jak wszyscy... bardzo wolno. Co prawda większość ludzi idzie tam z przewodnikiem i tragarzami, a sami z małymi plecaczkami. No ale jak mnie wyprzedza jakaś dziewczyna (i nieważne już z jakim plecakiem), a ja nawet nie mogę się za nią utrzymać i powoli mi „odjeżdża” to coś tu nie jest tak;) Kiedy dochodzę do ławeczki na samej przełęczy zaczyna mi pikać telefon. 7 w Polsce, zatem 10:45 w Nepalu. Zeszło się trochę, ale wlazłem tam. Kilkanaście minut po mnie dochodzą pozostali. Nigdy wcześniej nie byłem w górach ani z Aśką, ani z Andrzejem, ale muszę przyznać, że są rzeczywiście twardzi. Wiedziałem, że bez problemu dadzą radę, ale ten ich spokój rano, kiedy ja się denerwowałem naprawdę mi zaimponował.
Pocykaliśmy trochę zdjęć i trzeba było się zbierać, bo i długa droga jeszcze przed nami, a wiało tam na górze niesamowicie. Schodzić nienawidzę, dlatego odskakuję szybko od reszty i często biegiem chcę jak najszybciej znaleźć się na suchym terenie, a najlepiej już w samym Muktinath.
Udaje się przeżyć ten dzień, w moim przypadku nawet bez żadnych dolegliwości. O moje kolano obawiałem się najbardziej, ale chyba przede wszystkim dzięki kijkom, na razie jest rewelacyjnie. Zakwaterowaliśmy się w hotelu Bob Marley, wieczorem kolacyjka z ogniskiem pod stołem, więc chociaż można było się wreszcie wygrzać. Jedynie Ola, która już wcześniej była przeziębiona, ma teraz 39 stopni gorączki, ale najgorsze za nami, więc jakoś to będzie.
20 X Muktinath – Marpha (2670m)
Idziemy trochę a okrągło, bo chcemy zobaczyć Kagbeni. Później najbardziej wietrzny odcinek do Jomosom i Marpha.
21 X Marpha – Kalapani (2530m)
W Kalapani zdecydowaliśmy się nocować ze względu na widoki, z tym że wieczorem pochmurno i pada, a rano najpierw znowu chmury, a później Annapurna I (8091m) cała w słońcu i zdjęcia nijakie.
22 X Kalapani – Tatopani (1190m)
Znowu ciągle w dół. Widoki już nie takie do jakich przyzwyczaiłem się przez ostatnie dni. Jednak znowu jest ciepło, a przyroda zadziwia swoimi kolorami.
23 X Tatopani – Beni – Pokhara
Ostatni dzień trekkingu. Dochodzimy do Tiypiangu. Ze względu na nogę Aśki, która ją boli od trzech dni decydujemy się na busa do Beni. Dalej autobus do Pokhary i ok. 16 mamy być na miejscu. Jakieś 40km od celu zatrzymujemy się. Nie było by w tym nic dziwnego, ale przystanek ten się dziwnie przedłuża nawet jak na tamtejsze warunki. Po godzinie zaczynamy coś działać, bo coś jest nie tak. Ludzie mówią, że był jakiś wypadek, zginęło dziecko i dzisiaj już pewnie nie pojedziemy. Tylko nie wiadomo dlaczego nie dojeżdżamu choćby do tego wypadku, a stajemy akurat tu. Wspólnie z innymi „białymi” (w sumie ponad 10 osób) decydujemy się iść na pieszo dalej i zobaczymy co się dzieje. Po ok. 2 km dogania nas autobus, jednak zapchany i tym razem nie tylko nasze plecaki wędrują na dach, ale i my razem z nimi. Nie jedziemy jednak daleko, bo po kilku kilometrach rozpoczyna się korek i dalej jechać się po prostu nie da. Przewodnik Izraelczków idzie zobaczyć co się dzieje, no i niestety okazuje się że nic się nie da zrobić. Muszę też wspomnieć, że z dachu autobusu pierwszy raz naszym oczom ukazuje się przepiękna Macchapuchhre (6997m). Wspólnie z trzema Żydami (oni mają dodatkowo przewodnika i tragarza) idziemy na pieszo dalej. Robi się ciemno. Kiedy przechodzimy cały ten korek, okazuje się że wypadek wypadkiem, ale oprócz tego są jakieś blokady. Przez całą szerokość drogi leżą dość spore głazy i nijak tędy przejechać. Za sto metrów następna i następna, a pomiędzy nimi kolejne samochody. Nie wiemy o co chodzi, a Nepalczycy idący z nami okazują się zupełnie bezużyteczni. Po przekroczeniu kolejnej blokady i przejściu wreszcie pustego odcinka pojawia się taksówka. Wreszcie przydaje się przewodnik, zatrzymuje ją i dogaduje się, że gość pojedzie do Pokhary. Problem jest jedynie taki, że na ścisk zmieści się tam tylko tylko 5 osób, czyli ludzie spod znaku gwiazdy ze swoimi Nepalczykami. I w tym momencie rzecz się dzieje niesłychana, bo oto oni decydują, że nie zostawią nas samych na tym pustkowiu. Jedzie tylko jeden z nich, żeby załatwić drugą taksówkę. Pozostali dwaj i my idziemy dalej przy czołówkach. Niedługo pojawiają się z drugim samochodem, razem dogadujemy cenę i wreszcie ruszamy do Pokhary. Mieliśmy tam być o 16, jesteśmy po 22, ale za to hotel wypas. Najlepszy na całym wujeździe. Odnośnie chłopaków z Izraela (nieważne co sądzę o tym narodzie, bo nie o to tu akurat chodzi) to naprawdę byliśmy pod wrażeniem ich zachowania. Wieczorem lasagne i wszystko wraca do normy;)
23 – 30 X Pokhara – Kathmandu – Delhi – Moskwa – Warszawa
No i ja. Przepraszam, że tak długo.
12 XI Podsumowanie
Wyjazd był genialny. Pod każdym względem był niesamowity. Osoby, z którymi miałem przyjemność tam być, góry, pogoda...
Jedyne czego mi zabrakło to chociaż jednego pęcherza - bo nie zużyłem nawet jednego plastra, burzy – takiej himalajskiej z prawdziwego zdarzenia, no i czasu na rafting – bo jak przemyśleliśmy sprawę to było już za późno.
A teraz siedzę w domu, czeka mnie długa zima i nowy maraton w pracy. Staram się na razie nic nie planować na przyszły rok, bo i tak nic pewnie z tego nie wyjdzie. Po prostu czekam na jakąś iskrę, która przerodzi się w coś więcej. Przynajmniej już wiem, że każdy plan jest do zrealizowania, nawet jeśli ma niewiele wspólnego z rzeczywistością (chociaż osiem tysiączków chyba jeszcze musi poczekaćJ)
Chyba, że w międzyczasie zakocham się i wszystko weźmie w łeb;)