Jak widać tytuł relacji świadczy o mojej wyjątkowej zdolności do posługiwania się translatorem Google. Sama relacja dotyczy oczywiście majowo-czerwcowego długiego weekendu, w który to wybraliśmy się na cztery dni w Alpy. Plany były różne, raczej na jakieś bliższe rejony, ale zdecydowały prognozy, które były dość pozytywne na pogranicze austriacko - słoweńsko - włoskie.
Na pierwszy ogień poszedł Hochstuhl, pod którym biwakowaliśmy rok wcześniej, ale choroba pokrzyżowała mi wtedy plany. Na najwyższy szczyt Karawanków ruszyliśmy ferratą z Doliny Barental. Ferrata jest łatwa, ale bardzo fajna - droga jest praktycznie w całości ubezpieczona. Z okolicy Klagenfurter Hutte teren, którym poprowadzona jest ferrata nie robi specjalnie wrażenia, ale na samej drodze odczucia są inne.
Najpierw stalowa lina prowadzi granią porośniętą kosówką, następnie kluczy w skalnym labiryncie.






Zgodnie z podanym czasem dotarliśmy na szczyt Hochstuhla (2237 npm). W samą porę żeby zobaczyć wschodnią część Karawanków i Alpy Kamnicko - Sawińskie, bo w szybkim tempie niebo pokryły niskie chmury.





Zanim doszliśmy do kolejnego etapu naszej wycieczki - Przełęczy Bielschitzascharte - szlak najpierw sprowadził nas w dół do doliny, a następnie pokierował dość długim i sypkim trawersem. Szlak w dół niestety zawalony był płatem śniegu, spotkani austriaccy turyści doradzili nam zbiegnięcie po piargach, co też uczyniliśmy. Niskie buty do kostki średnio się sprawdziły w tym przypadku. Kilka razy musieliśmy stawać po drodze, żeby wywalać z nich kamienie...

Z przełęczy szlak skierował nas do Klagenfurter Hutte i zakosami na parking. Tam już ruch turystyczny oceniłbym jako znaczny - może to norma, a może dlatego, że Austriacy też mieli tego dnia święto.

Drugiego dnia podjechaliśmy z Kobaridu, gdzie mieliśmy noclegi, kilkanaście kilometrów w górę dość szaloną, pełną serpentyn drogą na Płaskowyż Kuhinja, skąd startuje szlak na Krn. Zawsze chciałem wejść na tę górę, bo widoki z niej słyną jako jedne z najoryginalniejszych w Alpach Julijskich. No i udało się - podejście zajęło nam dwie i pół godziny (1300 m przewyższenia). Szlak jest bardzo wygodny, mozolny i straszliwie nudny. Po przejściu mniej więcej 1/3 jego trasy docieramy na szerokie zbocze, z którego dobrze widać schronisko Gomisckovo Zavetisce. I tak też kolejne 2/3 trasy pokonujemy zakosami w jego kierunku, a schronisko powoli się zbliża i zbliża... a z niego już tylko dziesięć minut na szczyt.




Widoki ze szczytu faktycznie klasa - szkoda, ze widoczność była marniutka tego dnia i padało takie specyficzne niebieskie światło. W książce wpisowej duża liczba obcokrajowców - sporo Brytyjczyków; były też wpisy ze Stanów, a nawet z Australii.
Trochę posiedzieliśmy na szczycie i dojrzała w nas myśl, że dalsza droga przez Batognicę i Prag sensu większego nie ma, bo chmury wykłębiły się od płaskowyżu po sam wierzchołek Krna.



Nasza decyzja była dobra - chmury rozwiały się dopiero późnym wieczorem - co przy piwku obserwowaliśmy, relaksując się przy Soczy.

Trzeciego dnia opuściliśmy Kobarid oraz Słowenię i udaliśmy się kilka kilometrów za jej granicę z Włochami do Cave del Predil.
Plany wprawdzie były inne, ale bałem się, że pogoda znowu szybko się szybko zmaści, a po za tym nie chciało nam się nosić raków, ani czekana żeby zmagać się z płatami śniegu.
I tak też nasz wybór padł na Monte Re (1912 npm). W dolnej części znaki na szczyt się gubią, ale czytając dobrze mapę, łatwo idzie się rozeznać w sytuacji. Na początku podejścia wyprzedził nas (na oko sześćdziesięcioletni ) Włoch, który dostojnym, miarowym krokiem nas ominął i szybko zniknął nam z oczu. Trasa na szczyt jest banalna: pierwsza połowa to podejście w lesie, drugie pół w dość gęstej kosówce. Na koniec, na szczycie trawnik z panoramą 360 stopni. Po drodze, ale również i na szczycie, akcenty górnicze - miód na serce śląskiego turysty.




Do ostatnich metrów szliśmy z przeświadczeniem, że widoków raczej nie będzie i kosówka nie ustąpi. Ale były i to wspaniałe - na słoweńską część Alp Julijskich, z Mangartem:

na włoską:


na Jerebicę:

a nawet na Wysokie Taury, z Hochalmspitze:

A teraz wróćmy do Włocha. Podejście (jakieś 1000 metrów) zajęło nam dwie godziny i sądząc po tym, gdzie nas minął, kiedy jeszcze podchodziliśmy, mogę stwierdzić, że trasę przeszedł w mniej niż półtora godziny. Być może przeszedł ją nawet w godzinę. Do książki wpisał się jako Pippi i było to jego 343 wejście na tę górę. Mieliśmy wielkie szczęście, że tego dnia akurat się z nim minęliśmy, bo poprzednim razem był na szczycie jakieś dwa tygodnie wcześniej.

Widoki z wierzchołka oglądaliśmy jakieś dwie godziny. W książce wpisowej same wpisy lokalsów, ale na zejściu minęliśmy kilka grup turystów - nie jest więc na tym Monte Re tak pusto.



Po zejściu pozwoliliśmy sobie na relaks nad Lago del Predil, w oczekiwaniu na burzę. Burza nadeszła, gdy pochłanialiśmy pizzę w Valbrunie.

Następnie przedostaliśmy się nieco na północ do Pontebby, w Alpy Karnickie (odcinek autostrady Tarvisio Sud - Pontebba, czyli 10 km, kosztował nas 15 złotych).
U wylotu Doliny Val Pontebbana przywitał nas zakaz wjazdu ze szczegółowymi informacjami w trzech językach: włoskim, niemieckim i angielskim. Zakaz zignorowaliśmy i kilkaset metrów dalej nadzialiśmy się na kolejny zakaz z napisem już tylko po włosku: strada chiusa. Nawet bez translatora domyśliliśmy się, że dalej jechać chyba nie warto. Trzeba było nieco zmodyfikować plany, co dość łatwo mi przyszło, bo miałem na te rejony całkiem dobrą alternatywę.
Po burzy się ładnie rozwiało i wieczór spędziliśmy przy mocnych Bavariach, na ławce na polanie Baita Winkel.

Rano, co koń wyskocz, wystartowaliśmy w górę. Chyba dlatego zapomnieliśmy wziąć ze sobą kasków, które na tej trasie są raczej zalecane. Przez zapoznaną dzień wcześniej Baita Winkel podeszliśmy na przełęcz Sella della Pridola (1644 npm). Tam zaczęła się nasza kolejna już przygoda z Alta Via CAI Pontebba, co pisało na każdym napotkanym kamieniu.

Pierwszą większą przeszkodą był stromy żleb, bez ułatwień i sztucznych stopni, a w którym pojawił się w pewnym momencie niebezpieczny płat śniegu. Wszystko się ruszało i spadało, ale obok płatu, jakoś wydarliśmy do góry. Wyżej była bardzo wąziutka przełączka z książką wpisową. Po co się wpisywać na szlaku i w dodatku w połowie jego przebiegu? O tym dowiedziałem się zaraz potem, gdy przyszło nam sforsować trudną (w skali alpejskiej dwójkową) ściankę, w trawiastym, mokrym jeszcze od porannej rosy terenie.



Potem było kilka trawersów w ekspozycji i świetny, może dwustumetrowy, odcinek wąską granią, a na końcu rozległe, trawiaste plateau Rosskofla (Monte Cavallo).







Przewodnik (Csaba) pisze, że okolica oferuje widoki od Grossglocknera po Adriatyk. Zawsze do takich opisów podchodzę z rezerwą, ale tym razem nam się taki warunek przytrafił.
Ze szczytu zeszliśmy łatwą ferratą Enrico Contin (B) na przełęcz pod Winkelturm i dalej do doliny. No i wiadomo - powrót do Polski.





Na koniec znów translator w użyciu: auf wiedersehen Karnische Alpen. Już za miesiąc...