Wisienka na tegorocznym górskim torcie
Po sutej niedzielnej akcji na Wysokim Królu, pofolgowaliśmy sobie ze spaniem i pobudka jest o 8, pakujemy majdan, regulujemy rachunek za kemping i obieramy kierunek na Kals. Dojazd w niecałe dwie godzinki płatnym tunelem, ruch na parkingu spory, ale znajdujemy swoje miejsce. Robimy przepak, pamiątkowa fotka na parkingu i ruszamy, najpierw powoli, ospale ... bo nogi jeszcze nie doszły do siebie a droga pomimo, że wygodna zaczyna stawać dęba im bliżej Lucknerhutte.
Już z parkingu góra robi wrażenie.




Jakoś doszliśmy do pierwszego schroniska, gdzie idziemy na łatwiznę i plecaki posyłamy wyciągiem do Studlhutte.


Teraz jak na niedzielnej wycieczce nad Moko ruszamy do Studlhutte.



Jest pod chmurką, czasami pokazuje się słońce i na dole było dość duszno, ale im wyżej tym robi się bardziej rześko, pogoda jak zapowiadali a po południu deszcz.
Docieramy do schroniska i na recepcji załatwiamy noclegi, jak już wiedzieliśmy jaka będzie pogoda to kolega napisał @ z zapytaniem o wolne miejsca, ale do momentu dojścia do schroniska nie otrzymaliśmy odpowiedzi na niego. Mail pisany w piątek a nocleg w poniedziałek, pani była zdziwiona zaistniałą sytuację, ale odhaczyła trzy miejsca z miną jakby inne trzy osoby musiały wyrzucić. Rozpłaszczamy się w pokoju i idziemy na jadalnię zjeść coś normalnego. Na pierwszy ogień idzie ... frittatensuppe, jakżeby inaczej, tutaj w wersji na wypasie i na deser drożdżówka na ciepło z musem jabłkowym, nażeram się niemożliwie a nocleg mamy z kolacją, kto to zje ? A zapłacone !

Żeby spalić wciągnięty obiadek idziemy na rekonesans, przynajmniej początku drogi, jaką przyjdzie nam przejść w nocy. Jest koło 15, zaczyna dmuchać zimny wiaterek. Przy schronisku studiujemy mapkę ze Stüdlgrat, no grań jak grań, większą niewiadomą jest dojście do niej.

Podchodzimy na bulę widoczną na zdjęciu powyżej i troszkę w głąb, jest tam dość duże wypłaszczenie, z którego widać lodowiec Teischitzkees, grań Luisengrat i Grossa z przyległościami.




Przez ten czas jak się posilaliśmy, zachmurzenie wzrosło i jak docieramy na górę to Jego Wysokość na chwilę odsłania swe oblicze, po czym w ułamku sekundy nadciągają ciężkie chmury zasłaniające wszystko i zaczyna padać deszcz a potem grad, chyba mu się nie spodobało, że przyszliśmy go podglądać



Rozlało się na dobre, do tego wieje taki wiatr, że chyba zaraz okna powylatują, kilka razy sprawdzamy prognozy na następny dzień na kilku portalach, czy aby na pewno jutro ma być pogoda, ale wszystkie z uporem maniaka pokazują to samo .. patelnia i zero wiatru, naprawdę ciężko nam w to uwierzyć widząc to co dzieje się za oknem. Około 17 schodzimy na kolację i tu zaczyna się jazda, dopchałem się początkowymi daniami a potem były coraz lepsze, nie ma co ukrywać, żarcie jest na poziomie dobrego hotelu a nie schroniska górskiego. O 21 lądujemy w łóżkach, jak to w schronisku ciężko mówić o spaniu, co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi. Pobudka o mojej ulubionej godzinie ... 3. Śpię naprzeciwko okna i około 1 ustał wiatr a przez okno widzę gwiazdy, robi się pogoda

Wstajemy, w 30 minut ogarniamy się i wychodzimy, nawet nic nie jemy tak pełne mamy brzuchy po wczorajszej uczcie, ja do szczytu zjadam tylko pół batonika musli i kilka łyków izotonika

Docieramy na wypłaszczenie, na które wczoraj dotarliśmy, ale oczywiście inną drogą, w nocy wszystkie kamienie wyglądają tak samo

Kierujemy się w górę, nie chcemy iść po lodowcu, jeszcze w nocy, dlatego trzymamy się grani Luisengrat, najpierw dość nisko a gdzieś w połowie jej długości odbija się stromo w górę i idzie początkowo w pobliżu grani a pod koniec już granią.

Nawigowanie jest mega ciężkie, jesteśmy w nieznanym terenie, widać tylko na tyle co czołówka sięga, na skałach trochę śniegu i miejscami lód, jest dość chłodno a do tego wieje mega upierdliwy wiatr, trzeba uważać na gruz na który się staje, wszystko luźne i tylko czeka by polecieć w dół. Doświadczenie z pozaszlakowej turystyki tatrzańskiej się przydaje, skrupulatnie wypatrujemy śladów po rakach na skałach i miejsc tkniętych górskim butem i w dość dobrym tempie nie gubiąc drogi schodzimy na wyraźną przełęcz między Luisengrat a początkiem grani Grossa. Ubieramy uprzęże i wiążemy się liną, po chwili dociera jeszcze jeden zespół. Trochę na czuja startujemy dalej, wprost granią się nie da bo na początku staje ona wyraźnie dęba, ale idziemy trawersem ściany od strony lodowca Teischitzkees. Nie mamy pewności czy to dobra droga, bo trawers dość mocno zaczyna wchodzić w głąb ściany a nie wyprowadzać na grań, trochę oglądamy się za siebie, czy dwójka z przełęczy podąża za nami, ale po przejściu kilku załomów skalnych już ich nie widać. Trawers jest naprawdę mocny, idzie się gzymsem, na dole lodowiec, do góry ściana, no jest średnio. Docieramy w końcu do dość rozległego żlebu, który daje możliwość wyjścia w górę. Łapiemy kurs w kierunku grani, zaczyna się świt.








Gdzieś w połowie podejścia żlebem dostrzegam żółtą tabliczkę z ostrzeżeniem o dalszych trudnościach i po woli zaczynają się pojawiać ringi w skałach do asekuracji, także jesteśmy na dobrej drodze, teraz tylko do góry.


Michał idzie pierwszy, więc większość zabawek wędruje do niego.

Docieramy do żółtej tabliczki, słońca jeszcze nie widać, więc pewnie w tych trzech godzinach od schroniska się zmieściliśmy.


Napieramy dalej, droga aż do pod szczytowego fragmentu jest w cieniu a chętnie by się człowiek troszkę ogrzał w pierwszych promieniach, komfort termiczny jest jednak dobry a im bardziej się słońce rozkręca tym słabszy jest wiatr, który potęgował zimno.






Z początku idziemy na lotnej robiąc przeloty, potem jednak zaczynamy się asekurować z półwyblinki, stwierdziliśmy, że będzie to dobry kompromis między szybkością podejścia a pewnością asekuracji, po drodze mija nas około trzech zespołów, ale te popylaja tylko z przelotami lub na luźnej linie. W końcu wchodzimy na słoneczną stronę grani.



Szczyt już blisko, widać krzyż.

Do przejścia jest kilka ciekawych momentów, nam najwięcej czasu zajmuje przejście płyty, na której są trzy ringi, ale stojąc na skale poniżej niej za chiny nie można ich dosięgnąć, Michał jakoś się wdrapuje na nią i wpina ekspresa, jego podejście jednak wydaje mi się dość karkołomne i wchodzę na płytę na początku łapiąc jej kant, miejsce trochę przypomina Lodowego Konia o lufie nie muszę wspominać





Fotki powyżej to nie z tego miejsca, akurat tam nie było szans na zdjęcia, bo właśnie przeciskał się przez nas jeden z zespołów, jakby nie mogli pięć minut poczekać. My jedziemy ta windą dalej.

Mam jednak wrażenie, że dziwne rzeczy się tutaj wyprawiają

Potem już słonko do samego szczytu, wiatr ucichł.



Mordy się śmieją bo warun prima sort

Coraz bliżej.



Jeszcze tylko kilka dzikich ruchów.

I o 10:30 stajemy na szczycie
C.D.N.