Żałosne pobekiwanie i dzwonki wokół namiotu wyrwały mnie ze snu. Przez chwilę z rozbawieniem słuchałem dialogu baraniej młodzieży ze starą owcą, uświadamiając sobie przy okazji, że tak naprawdę obudziło mnie rosnące ciśnienie w pęcherzu. „ O motyla noga! Zaraz zeżrą mi buty!” - z tą nagłą myślą wypadłem w samych majtach na zewnątrz, odprowadzając wzrokiem spłoszone tym widokiem stadko. Dochodziło południe, słońce już od dawna zaglądało na dno głębokiej doliny, w której stały nasze namioty. Robiło się gorąco i chyba nie było szans, aby znowu zasnąć. Buty na szczęście były całe, podobnie jak reszta niedbale rozrzuconego w nocy przez nas bagażu. Niezdarnie omijając bobki i co większe kamienie z grymasem bólu na twarzy dowlokłem się w najbliższe krzaki. Ależ mnie nogi napieprzają, pięć dych z buta jednak daje popalić. Całe szczęście, że da się dojechać prawie pod sam szczyt, bo drugi taki trip chyba by nas zabił.
Birtavarre, biwak wśród bobków.
A drugie tyle z powrotem...
Zamarznięte jeszcze jezioro Guolasjavri.
A niebo nade mną...
To stąd mieliśmy zaczynać.
Ostatnie godziny dobrej pogody.
Przed czternastą pakujemy się w samochód z zamiarem dotarcia aż do parkingu przy wschodnim krańcu jeziora Guolasjavri. Stamtąd wedle map do Halti jest tylko 6 km. Jedziemy krętą, szutrową drogą, z radością patrząc na zmieniające się cyferki w nawigacji, pokazujące jak szybko wzrasta nasza wysokość. Aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, staje nam na drodze chyba jednak podświadomie oczekiwana przeszkoda. Spory płat śniegu kończy nasz wygodny podjazd dobre 20 km od celu. Nie ma szans, aby nisko zawieszone Audi, z czterema osobami na pokładzie nie zakopało się. Od razu przypominam sobie sytuację pod Mulhacénem sprzed 9 dni, kiedy niby off-roadowa Toyota utknęła w podobnej zaspie. Zgrzytając zębami opuszczamy pojazd, przepakowujemy się i z zerowym entuzjazmem wchodzimy w to śnieżne cholerstwo. A miało być tak pięknie...
Z biegiem czasu rozchodzę ból w stopach, tępo patrząc w drogę przed sobą, wsłuch.ując się w stukanie kijków o kamienie. Po ponad 3 godzinach marszu przez monotonne pustkowie dochodzimy do miejsca, gdzie, jak zakładał plan, zostawimy samochód i spacerkiem pójdziemy dalej. Oznaczony kopczykami szlak początkowo dość łatwo wytropić, jednak w miarę zdobywania wysokości mamy coraz większe trudności z jego wypatrzeniem. Na domiar złego okazuje się, że w aucie zostawiłem telefon, w którym miałem dokładne namiary na szczyt. Rzecz jasna, nigdy nie zawracam sobie głowy takimi drobiazgami jak mapa, czy też wkuwanie na pamięć widoku wierzchołka. Kopczyki w pewnym momencie całkiem nikną nam z oczu, a w okolicy brak jakichkolwiek punktów charakterystycznych. Znamy jedynie z grubsza kierunek, w którym mamy iść. Z wolna rośnie we mnie bezradność i złość na siebie, że pokonał mnie brak jakiegoś gadżetu. Z opresji ratuje nas Karol, który szczęśliwie łapie zasięg i wykonuje telefon do przyjaciela (dziewczyny znaczy). Jej podpowiedź siłą rzeczy nie jest zbyt precyzyjna, lecz i tak lepsza niż nasze podążanie „mniej więcej gdzieś tam”. Więc idziemy. Karol prowadzi, więc pyta mnie jak wygląda ten cały szczyt. Ha, żebym to teraz pamiętał... Jak zobaczysz, nie będziesz miał wątpliwości – mówię, choć sam w tych wątpliwościach tonę. Przecinając po drodze płaty śniegu znowu miejscami zapadamy się po pas, lecz tutaj jest już sporo chłodniej niż na Kebnekaise i śnieg na o wiele większej powierzchni nadaje się do chodzenia. W pewnym momencie słyszę radosny okrzyk Karola, który idzie kilkadziesiąt metrów przede mną. Jest szczyt! W końcu. Niby tylko 6 km, a cztery godziny błąkaliśmy się po tej cholernej kamiennej pustyni. W puszcze z napisem Halti (co upewnia mnie, że trafiliśmy dobrze) znajdujemy zeszyt z ostatnim wpisem z sierpnia ubiegłego roku, gdy tymczasem mamy już czerwiec. Nie jest to zatem szczególnie często odwiedzane miejsce. Porywisty wiatr nie daje wiele czasu na pamiątkowe foty, czy też jakiś batonik, jednak tradycyjne szczytowe piwko być musi. Nie jest to już taka erupcja doznań jak dwa dni wcześniej, lecz wciąż smakuje wybornie. Ale pora schodzić. Po pewnym czasie, w odległości kilkudziesięciu metrów mijamy jakiś kopiec, lecz kto by tam mu się przypatrywał, gdy jedyną myślą jest spieprzać z tego miejsca. Dopiero w domu doszedłem do tego, że obojętnie przeszliśmy obok Halitatunturi – najwyższego punktu Finlandii. Dobrze, że choć zahaczyliśmy o Haldičohkka - sam bym tego szczytem nie nazwał, lecz Norwedzy chcący ten kawałek oddać Finom w 2017 roku, już tak. Tymczasem wracamy. Każdy zatopiony we własnych myślach, niczym automat przebierając nogami. Miało być króciutko, a znowu zrobimy z buta trasę maratonu. 3,14erdolę takie góry... Aby wyrwać się z tego marszowego letargu Karol puszcza z telefonu jakiś koncert Stonesów. Brzmi to fatalnie, ale zajmuje myśli do tego stopnia, że droga ucieka szybciej. Do samochodu doczłapujemy wczesnym rankiem (choć nocy żadnej przecież nie było) w przelotnych opadach śniegu, a im niżej – również deszczu. Nie chce nam się rozstawiać z namiotami, nie tutaj, jedziemy dalej.
Szlak, a raczej jego brak.
Skalista, śnieżna pustynia.
Śmierdzimy jak capy. Dziewczyny też. Normalnie nie zawracałbym sobie głowy takim drobiazgiem, lecz kobiety nie potrafią przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Trzeba się gdzieś wykąpać. W drodze na północ zatrzymujemy się na jednym z licznych kempingów i dokonujemy ablucji, korzystając przy okazji z prawdziwej kuchni. Czegoś mi jednak brakuje w tej męskiej przygodzie. Jadąc przez północne pustkowia natrafiamy na sklep z pamiątkami. Wśród regałów z badziewiem dostrzegam w końcu mojego graala. Lodówka z jednym, ale za to całym sześciopakiem piwa! Nie, takiej okazji nie można zmarnować. Wyciągam z szafy ten skarb i dla niepoznaki wybieram jakiś magnesik na lodówkę. Z miną zdobywcy staję w kolejce do kasy, ale Karol oświadcza że teraz jego kolej na zakup browara i przejmuje ode mnie drogocenny towar. Już w samochodzie z ciekawości patrzymy na rachunek. 200 koron! Że co?! Stówa za sześć piw? I to jakiejś 3,5 procentowej lury... Bo w Szwecji i Norwegii inny woltaż chyba nie istnieje. Trudno – z tym większym namaszczeniem trzeba będzie spożywać... Pod koniec dnia dojeżdżamy do naszego kolejnego „ must be”. Oto Nordkapp – najdalej na północ wysunięte miejsce Europy, w które można dojechać samochodem. Cena za wjazd jest skandalicznie wysoka. Co więcej – miła pani z okienka próbuje wcisnąć nam jeszcze droższe wejściówki, z atrakcjami za które jak się okazuje i tak nie musieliśmy płacić. Pogoda jest fatalna, gówno widać i właściwie to jesteśmy bardzo rozczarowani. A gdzieś tutaj trzeba by trochę się kimnąć i to najlepiej w namiocie. Jednak głupi to ma szczęście... Zagaduje nas dziewczyna. Po polsku. Po chwili konwersacji okazuje się, że całkiem niedaleko będziemy mieć suchą metę. Monika pracuje tu jako przewodnik, więc teraz nie ma czasu nami się zająć, ale dom jest otwarty i możemy robić tam co chcemy, a ona wkrótce wróci. Podczas tego czekania pęka następna nalewka, tym razem dedykowana Halti. Monika proponuje, abyśmy zostali na następny dzień, a my specjalnie nie oponujemy, bo przecież mając 100 km w nogach, jakiś rest się przyda. Co więcej – zabierze nas jutro na wycieczkę po okolicy, w zamian za co my pomożemy jej przygotować suweniry dla bogatych turystów z wycieczkowców, które zawinęły do pobliskich portów. Tak więc następny dzień mamy wypełniony niespodziewanymi atrakcjami, ale finał okazuje się być jeszcze bardziej nieoczekiwany. Nasza gospodyni częstuje nas olbrzymim krabem królewskim i wielką tacą krewetek (jednakowoż sami musieliśmy to sobie ugotować), obdarowuje nas suszonym sercem renifera (to ten gift dla turystów) i pomaga zdobyć kilka sztuk sztokfisza (taki suszony dorsz). Nie bardzo wiemy czym się jej odwdzięczyć, więc oddajemy co mamy najcenniejszego – ostatnią naszą nalewkę. Wejście na następny szczyt opijemy czym innym. A od jutra już tylko w dół mapy...
Meta u Moniki. Podobno tym domu straszy!
Okolice Kamøyvær - rybackiej wioski, gdzie mieszka Monika.
Kamøyvær
Kamøyvær
Smakowało jak zawsze świetnie.
Takie coś mieliśmy zjeść.
Nordkapp.
Nordkapp.
Nordkapp.
Honningsvåg - port, gdzie zawijają nadziani turyści.
Paluszki krabowe - te prawdziwe.
Zjeżdżamy w cieplejsze rejony...
_________________ Zaoszczędzone można przepić. Korona Europy
Dokładnie. Właściwie to kraby jedliśmy dwa razy. Najpierw mrożonego - w takiej postaci najczęściej można dostać go w Polsce - potem świeżego. Różnica, nawet dla gastronomicznego jaskiniowca jak ja - kolosalna.
_________________ Zaoszczędzone można przepić. Korona Europy
Dobre teksty, fajne zdjęcia. Zawsze mnie intryguje skład twoich ekip - domyślam się, że zazwyczaj kompletujesz je trochę w ciemno, przez internet. Musi być jakiś czynnik, które je potem jakoś pozytywnie skleja. Może osoba organizatora?
który zresztą - jak na organizatora - ma dziwne nawyki
Cytuj:
okazuje się, że u Wojtka zostawiłem dokumenty. No to pięknie... Za trzy godziny odpływa nasz prom z Gdańska, a tu taka wtopa.
Cytuj:
Na domiar złego okazuje się, że w aucie zostawiłem telefon, w którym miałem dokładne namiary na szczyt
Dzięki Wiesz, kierownik wycieczki zawsze ma przechlapane, bo nie może oddać się beztrosce jak pozostała część ekipy. Ja postanowiłem olać tę zasadę i iść na żywioł i obserwować co się stanie (no nie do końca - to ma być starannie zaplanowany żywioł). A że pewne rzeczy robię już rutynowo, stąd mogą wyjść różne śmiesznostki, które mają potem wpływ na całokształt. To w sumie dobrze, bo i ja mam jakąś zabawę. A ekipę zbieram przez Internet - na tym forum też
_________________ Zaoszczędzone można przepić. Korona Europy