Lecąc autostradą w kierunku Krakowa w myślach dokonywałem przeglądu plecaka. Kilku fajnych koszulek nie wezmę, bo właśnie wylądowały w pralce, następnych paru żona w ramach protestu (którego powody były znane tylko jej) postanowiła nie prać w czasie pierwszej części mojej podróży, do lansu pozostał mi zatem najgorszy sort odzieży. Nieszczególnie się tym martwię, gdyż tam gdzie jadę, chyba nie będzie okazji do prężenia wątłej klaty. Niedługo po wschodzie słońca spijam kawę u Violetty, przygotowując się mentalnie do zniesienia do auta jej monstrualnie wielkiego bagażu, po czym jedziemy na dworzec, aby odebrać Asię. Gdy Polska południowa jest już w komplecie, ustawiam nawigację na Toruń i sruuu... Wojtek, choć mocno się nastawiał na ten wyjazd, niestety musi teraz odpuścić. Żeby jednak jakąś cząstką siebie być z nami, obdarowuje nas niezwykłymi prezentami – czterema nalewkami własnej roboty. Każda dedykowana innej okazji. Czas jednak nagli, toteż zostawiamy Toruń za sobą, aby w Bydgoszczy odebrać Karola – czwartego do brydża w nadchodzącej rozgrywce. Przed wyprawą ustaliliśmy z Karolem (to za jego pośrednictwem poszukiwałem Pawła i Rafała na wrocławskim lotnisku), że wpakujemy się w jego samochód. Niestety jego bagażnik jest za mały. Przy okazji okazuje się, że u Wojtka zostawiłem dokumenty. No to pięknie... Za trzy godziny odpływa nasz prom z Gdańska, a tu taka wtopa. Nie namyślając się wiele wsiadam w auto i zapylam z powrotem do Torunia, a Karol w tym czasie kombinuje jakąś trumnę na dach. Na terminal w Gdańsku wpadamy kilkanaście minut po regulaminowym zakończeniu odprawy, szczęśliwie jednak ta jeszcze trwa i po ok. 20 minutach siedzimy w komplecie w promowej restauracji, studząc emocje jednym z ostatnich piw w normalnej cenie. Potem już będzie tylko gorzej, ale nie uprzedzajmy faktów. Prom Wawel kursujący na trasie Gdańsk - Nynäshamn to relikt poprzedniej epoki. Niegdysiejsza duma polskiej żeglugi, zarezerwowana dla co zasobniejszych obywateli, dzisiaj pełni rolę przewozu pracowniczego. Stanowi również w miarę tani środek transportu dla przybyszów z biedniejszych okolic południowej Europy, szukających swej szansy w Skandynawii. Niestety czuć było, że są w drodze od wielu dni. Kupiliśmy bilet wyłącznie na przewóz samochodu, bez kabin, noc zatem spędzimy na fotelach lotniczych rozmieszczonych z tyłu promu. Wkrótce po opuszczeniu portu promowy bar wypełnia się ludźmi i zaczyna się nocne tankowanie. Nie mieliśmy powodów, aby iść pod prąd ogólnej tendencji i sami przystąpiliśmy do degustacji wojtkowej nalewki. No, mistrzostwo świata! W życiu takiej cytrynówki nie piłem. Jednak posiadała ona zasadniczą wadę – skończyła się zaraz po otwarciu. By kontynuować tak obiecująco rozpoczęty wieczór, udaliśmy się w trójkę (Karol uznał, że jednak woli się wyspać) na promową dyskotekę. I tu ciekawa obserwacja obyczajów pasażerów. Każdy z przysiadających się do nas facetów (a trochę ich było), najpierw stawiał mi piwo lub inny alkohol, aby potem zagaić do dziewczyn. Nie powiem - sytuacja mi odpowiadała, a dziewczyny śmiały się że robię za sutenera. Tak więc pozostała część rejsu upłynęła nam w okamgnieniu, szkoda jednak tych niewypitych browarów...
Nieprzespaną noc odbiliśmy sobie w samochodzie, w czym znakomicie pomagał bit zapodany przez Karola. Plan zakładał, że będziemy cisnąć aż do zmroku, żeby jak najszybciej dotrzeć na północ. Jednak ok. 22.00 odkryliśmy oczywistą oczywistość – tutaj nie ma zmroku. Hmm... Asia zaproponowała, żeby założyć biwak nad rzeką o nazwie dla mnie nie do zapamiętania, a która jeśli wierzyć przewodnikom, jest najczystszą rzeką w Europie. Jednak jej otoczenie niespecjalnie zachęcało do biwaku, więc zaczęła przeważać opinia, że gdziekolwiek byśmy się nie rozbili, woda i tak będzie czystsza od tej w Polsce. Skoro tak to nie namyślając się długo obraliśmy kurs na najbliższe z tysięcy szwedzkich jeziorek, zagubione gdzieś wśród lasów i tuż przed północą, wykąpani i syci obmyślaliśmy plan na dzień następny. A nie był on szczególnie zawiły – po prostu trzeba cisnąć w góry...
Gdzieś w północnej Szwecji. Ciepła woda i w miarę mało komarów.
Przekraczamy koło podbiegunowe. Zero sklepów, zero ludzi.
Gdzieś przed nami najwyższy szczyt Szwecji.
Nikkaluokta to niewyróżniająca się niczym wioska położona ok. 70 km od Kiruny. Jednak to właśnie tutaj ma początek szlak na najwyższy szczyt Szwecji – Kebnekaise (ok. 2120 m n.p.m.). Na drogowskazach z tą nazwą widnieje liczba 19 i stąd nasz wniosek, że to odległość do szczytu. Czyli do zrobienia na lekko w jeden dzień. Z tą myślą kładziemy się w śpiworach, choć nieco niepokoi myśl, że na niepozornym słupku jest umieszczona inna tabliczka, również z napisem „Kebnekaise”, lecz z liczbą 28... Słońce praży od rana. Kto by pomyślał, że kilkaset kilometrów na północ od koła podbiegunowego upały mogą być tak męczące. Choć w sumie, gdy parę lat temu byłem na Uralu Subpolarnym skwar był podobny. Z jedną wszakże różnicą – tutaj nie ma komarów, co zdecydowanie poprawia komfort podróży. Żwawo, niczym kosiarka trawę, połykamy kilometry dzielące nas od domniemanego szczytu, co jakiś czas uzupełniając płyny w licznie spływających w dolinę potokach. Obiecuję sobie, że w schronisku połknę solidnego browara, lecz napotkana po drodze zamknięta placówka gastronomiczna rodzi podejrzenia, iż mogą wystąpić problemy z nabyciem tego trunku. No trudno, te 40 km w obie strony chyba zrobimy do wieczora, a w aucie coś tam mam schowane na czarną godzinę. Wreszcie po ok. 6 godzinach marszu jesteśmy na miejscu. Nie! To nie szczyt. Drogowskaz z dziewiętnastką pokazywał dystans do schroniska. Zamkniętego zresztą... Po okolicy snuje się jedynie stadko reniferów, leniwie skubiące trawę.
Lokalne miejsce medytacji.
Niby płochliwe, lecz ciężko je przegonić z jezdni.
Trochę nam psycha siadła, ale zbieramy się do kupy. Do szczytu mamy 9 km trasą łatwiejszą, lub tylko 6 drogą przez lodowiec, jednak Szwedzi zalecają, aby wchodzić tam tylko w towarzystwie doświadczonego przewodnika. Ale nie będzie nam Szwed jeden z drugim mówił co mamy robić. Już przy aucie postanowiliśmy, że idziemy trasą trudniejszą. Zjadamy połowę prowiantu (idziemy na lekko, więc każde z nas ma ze 2-3 batony i niewiele więcej) i ruszamy. Im wyżej, tym zimniej się robi. Słońce już od jakiegoś czasu kryje się za szczelną powłoką chmur, a nas dosięgają podmuchy zimnego wiatru z północy. Przykrą niespodzianką jest śnieg. Tzn. nie to że w ogóle jest, bo jego obecność w górach to sprawa oczywista, lecz jego stan. Raz twardy niczym beton i po takim idzie się świetnie, żeby znienacka zapaść się po pas w miękkiej brei. Bardzo to wszystko frustrujące, więc przy każdym takim zapadnięciu potok qrew, p.izd i choojów spływa z naszych ust. W końcu dochodzimy do podstawy ściany nawet nie zauważając, żeby ten dziwny, a rzekomo niebezpieczny lodowiec miał jakieś szczeliny czy coś. W bok odchodzi rozpięta poręczówka wskazując nam dalszy ciąg trasy. Śledząc przebieg drogi przyglądamy się przy okazji schodzącej lawince śnieżno – kamiennej, która – cóż za zbieg okoliczności – przecina nasz szlak. Zakładając raki i uprzęże odprowadzamy wzrokiem następną lawinę i jeszcze następną... Khm... jak by to powiedzieć – fajnie by było, gdyby nic nam na łeb nie spadło... No, ale nie będziemy przecież tak stać. Płaski początkowo trawers przechodzi stopniowo w dość stromo nachylony źleb. Śnieg oczywiście jest miękki jak wata co podejścia nie ułatwia. Mimo wszystko zjadamy tę wysokość dość szybko, a mnie nie chce się nawet wyciągnąć z plecaka repa, coby się jednak jakoś przywiązać do liny. Moi towarzysze to kondycyjne cyborgi, zatem staram się dawać z siebie wszystko na tym podejściu, żeby się nie zanudzili na śmierć. Brnę po pachy w tym białym gównie, po drodze zaliczając zawał i dwa wylewy, jednak idzie mi to na tyle sprawnie, że zdążyłem solidnie zmarznąć zanim wszyscy znaleźli się na górze. No to super, kluczowe trudności za nami, a przed nami już tylko po płaskim, pójdzie jak z płatka.
Bezszczelinowy lodowiec.
Miejsce o największych trudnościach, lecz raczej kondycyjnych niż technicznych.
Jednak nie dla psa kiełbasa. Mija ponad godzina zanim zobaczymy wierzchołek i prawie następna zanim na nim staniemy, brnąc przez głęboki, mokry śnieg. Męcząc się raz w życiu w rakietach, nie zapałałem do nich gorącym uczuciem, jednak teraz bardzo by się przydały. Zbliża się północ. Słońce wisi nisko nad horyzontem, swym ciepłym światłem nadając plastyczności otoczeniu. Jednak to nie plenery były teraz najważniejsze. Od blisko 15 godzin jesteśmy w drodze dochodząc zaledwie do połowy, a gdzie tam jeszcze do końca... „No to ja was zaskoczę” myślę i wyciągam z plecaka puszeczkę drogocennego w tym momencie browara. Psyk otwieranej puszki zdaje się być najmilszym dźwiękiem na świecie, zapowiadając orgazm kubków smakowych. Trzeba wykazać się doprawdy olbrzymim samozaparciem, by w takiej chwili nie wychlapać wszystkiego samemu. Dzielę się z pozostałymi zawartością puszki, aby i oni poczuli przez chwilę smak Wielkiej Piwnej Tajemnicy. Otarłszy się o Absolut przez chwilę kontemplujemy w ciszy okoliczności przyrody, po czym mroźny wiatr przywraca nas do rzeczywistości.
Śnieżna kopuła to Sydtopen, południowy wierzchołek Kebnekaise.
Moje miasto trochę mi pomaga, więc wicie, rozumicie...
A tu już typowa szczytówka
Bezkres Gór Skandynawskich.
Niby marny sikacz, ale wtedy to był dotyk niebios...
Sytuacja jest taka: stoimy na szczycie najwyższej góry Szwecji, jest północ, w drodze jesteśmy od rana, do samochodu mamy 28 km, w plecakach po jednym batonie, schronisko nieczynne. Przypuszczając, że trasa dłuższa jest łatwiejsza, czyli szybsza, właśnie ją wybieramy. Nic bardziej mylnego. Owszem, gdyby nie było tego białego kurewstwa... Następnych 5 godzin zajmuje nam dotarcie do schroniska. Karol chce iść bezpośrednio do samochodu, lecz świadomość że jest tu świetnie wyposażony winter room odcina nam napięcie. Wstajemy koło południa (obiecaliśmy sobie, że „tylko godzinkę odpoczniemy”), wokół renifery znowu żrą trawę, słońce przypieka jak wczoraj, trzeba iść a stopy napieprzają jak cholera. Przy samochodzie stawiamy się ok. szesnastej po przebyciu jakichś 55 km. Po kilkugodzinnym odpoczynku zrobienie kilku kroków jest sporym wysiłkiem, szczęściem jednak pod następny cel nie musimy dawać z buta, pojazd wszak mamy.
Kebnekaise
Żeby zejść, trzeba wejść, potem zejść i znowu wejść, by zaraz zejść...
Nikkaluokta
Do pana na materacu: do Szwecji, tfu! do Finlandii na lewo!
W drodze do Britavarre.
Szczyt zrobiony - nagroda się należy.
Zatem po nieco ponad dobie od wejścia na Kebnekaise, rozbijamy namioty w Britavarre, miejscowości z której wystartujemy na nasz następny szczyt – Halti. Póki co jednak, z czeluści bagażnika wyciągamy nalewkę Wojtka...
_________________ Zaoszczędzone można przepić. Korona Europy
Magia, Skandynawia nadal u mnie cel nr 1 do zrobienia, miała być w tym roku, ale nie dało rady...
_________________ http://naszczytach.cba.pl/Aktualizacja 2023 - nowe: Góry Skandynawskie, Taurus w Turscji, Alpy Julijskie, Kamnickie, Ennstalskie, Tatry Bielskie, Murańska Planina, Haligowskie Skały i wiele innych. Zapraszam
Mój pierwszy szczyt to Glocek w 2004, reszta ekipy dopiero wchodzi w temat, poza Violettą, która ma już na koncie ok. 12-14 szczytów. Butelka jest z pewnością po coli, choć nie byłbym pewny co do zawartości gouter, antyqjon, mm74 - dzięki
_________________ Zaoszczędzone można przepić. Korona Europy