22.06.2016
Pobudka o 1.15 udała się zaskakująco sprawnie, mimo znacznie chłodniejszej nocy niż poprzednia. To jednak zwiastowało optymistycznie pogodną noc (i oby też poranek). Szybkie ogarnięcie się i już grzaliśmy wodę na herbatę i porannego liofa, aby uniknąć błędu z wyjścia aklimatyzacyjnego, gdzie poszliśmy tylko na orzeszkach i owsiance. Tym razem zafundowaliśmy sobie pełnego liofa na trzy osoby, dzięki czemu nabraliśmy trochę sił, unikając przy okazji przepełniania żołądka. Potem szybkie skompletowanie szpeju, kurtka, raki i lecimy. Wystartowaliśmy z obozu ok. godz. 2.20. Pierwszy zespół już mniej więcej od pół godziny był na drodze. Widzieliśmy ich w oddali, ale wcale nie zamierzaliśmy forsować tempa, żeby za wszelką cenę ich dogonić.
Tym razem szło mi się lepiej niż podczas wyjścia aklimatyzacyjnego. Odcinek od startu do pozostałości po namiocie na ok. 4300m pokonałem bez ani śladu zadyszki, co dobrze zwiastowało na kolejne metry. Przecież dzień wcześniej na tym odcinku już totalnie umierałem, a teraz dopiero się rozgrzewałem. Noc, zgodnie z przewidywaniami, była pogodna i kapitalnie rozgwieżdżona, dlatego liczyliśmy na dobrą widoczność na wyższych wysokościach. Około godziny 5 rano dotarliśmy na przełęcz, gdzie związaliśmy się liną. Tu dogonił nas kolejny zespół, bo mieliśmy mały problem z liną. Po związaniu się poszliśmy drogą wytyczoną przez nasz pierwszy zespół, ostro tnąc zbocze z prawej strony, zamiast obchodząc je szerokim trawersem z lewej strony, jak poszła ekipa czeska. Na podejściu na zbocze straciliśmy jednak trochę czasu, bo ekipa, która wyprzedziła nas jakiś czas temu, szła bardzo wolno i co chwila robiła postoje, które zamiast pozwolić nam odpoczywać, raczej wychładzały, bo po wyjściu z plateau na przełęcz i potem wyżej, wiatr coraz bardziej się wzmagał.


Pierwsze fotki tego dnia

Gdzieś z wysokości przełęczy

Wreszcie udało się wyprzedzić ekipę, która tak nas spowalniała i kontynuowaliśmy marsz ścieżką wydeptaną przez nasz pierwszy zespół. Ten fragment był bardzo przyjemny, bo właśnie wstawało słońce, co pozwalało nam cieszyć oczy kapitalnymi widokami na Kaukaz Wysoki oświetlony w promieniach wschodzącego słońca. Było o to o tyle łatwiej, że kolejne metry nie były tak ostre, jak podejście na zbocze z przełęczy, więc szło się zupełnie przyjemnie. Tyle, że po drodze wymieszaliśmy się znów z czeską ekipą, która trawersowała zbocze od lewej strony, bo to, co nadrobiliśmy napierając na strome zbocze, traciliśmy zmuszeni do odpoczynku przez ekipę przed nami. Tak czy siak, około godziny 7 znaleźliśmy się pod kolejnym zboczem, dość stromym, które niestety nie było trawersowane, a ścieżka została poprowadzona ostro pod górę. Było to dość niebezpieczne. Zwłaszcza, że ścieżka ta wyprowadzała na przełęcz podszczytową na wysokości ok 4850m, która jednak była „odgrodzona” złowieszczo zwisającym serakiem, który należało obejść. Końcówka tego fragmentu i obejście seraka było naprawdę ekstremalnie strome i tu po raz pierwszy realnie się ucieszyłem, że jestem na linie.


Wreszcie około godziny 8.30 znaleźliśmy się na przełęczy. Przez chwilę myślałem nawet, że to już właściwy wierzchołek. Na pewno w orientacji nie pomogły chmury, które nadciągnęły na kopułę szczytową i przykryły nas dokładnie gęstą mgłą. Po chwili jednak wchodzący za nami Rosjanie uświadomili nas, że to jeszcze nie koniec naszej wycieczki. Tak czy siak, musieliśmy jednak w tym miejscu zrobić sobie krótką przerwę, bo dojście na przełęcz dość mocno wyczerpało nasze zapasy sił. Uzupełniliśmy tu płyny i kalorie, a w międzyczasie usłyszeliśmy krzyk radości, który dobiegał z gardeł naszego zespołu numer jeden, co oznaczało, że chłopaki prawdopodobnie są już na szczycie.

Przed przełęczą pogoda zaczyna się psuć...
Wyruszyliśmy około 8.45-9.00, by zmierzyć się z ostatnim, mitycznym ostrym podejściem na szczyt Kazbeku. Początkowo podejście nie wyglądało najgorzej, ale nastromienie rosło z metra na metr i po pewnym czasie faktycznie mierzyliśmy się z poważną stromizną. Nie zrobiła ona jednak na mnie jakoś kolosalnego wrażenia. Z podobną stromizną mierzyliśmy się już wcześniej, dochodząc na przełęcz albo nawet pół roku wcześniej, wchodząc zimą na Rysy, gdzie nachylenie końcowce drogi zimowej jest chyba porównywalne. Zwłaszcza, że tu mieliśmy fajnie wydeptane już stopnie przez nasz pierwszy zespół i towarzyszącą im inną ekipę. Po drodze spotkaliśmy pierwszy zespół, który wlał w nasze serca trochę otuchy informując, że zostało nam już tylko dziesięć minut do szczytu. Przyznam, że było to chyba najdłuższe dziesięć minut w moim życiu, które trwało przynajmniej dwa razy tyle. Końcowe metry podejścia już totalnie mnie wykończyły, ale jakoś się tam wczołgałem. Na szczycie była ekipa rosyjska i czeska, a po chwili dołączył do nas też zespół numer trzy.

A to już na samej przełęczy. Widoczność praktycznie zerowa. Stok ledwie zarysowany we mgle.
Na wierzchołku zameldowaliśmy się około 9.30 i spędziliśmy może z pięć minut. Pogoda nie zachęcała do dłuższego przebywania. Widoczności i tak nie było, a wiatr się wyraźnie wzmógł po wyjściu ze stoku na odsłonięty wierzchołek. Podobno przy dobrej widoczności z Kazbeku widać nawet Elbrus. My jednak walczyliśmy o to, aby dostrzec partnerów na linie oddalonych o kilka metrów. Zrobiliśmy kilka fotek i po chwili już ruszyliśmy na dół, nawet nie pijąc, ani nic nie jedząc na wierzchołku. Chcieliśmy jak najszybciej zejść z wierzchołka przynajmniej do przełęczy, bo ta jednak aż tak nie wiało. Chociaż zdobyliśmy wierzchołek Kazbeku na wysokości 5047m, wszyscy w zespole mieli świadomość, że to dopiero połowa drogi za nami.

Na szczycie

Zejście stromym zboczem, którego się dość mocno obawiałem (cholernie nie lubię schodzić, zwłaszcza ostro stromymi stokami), zaskakująco nie nastręczyło mi żadnych kłopotów. Około 10 już byliśmy na dole, gdzie zrobiliśmy krótką przerwę na uzupełnienie płynów i kalorii i bardzo szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Po drodze mijaliśmy kolejne zespoły wchodzące na górę, chociaż największe tłumy zostawiliśmy już na ostatnim podejściu z przełęczy na szczyt. W niższych partiach pozostało już znacznie mniej osób. Po zejściu około 300-400 kolejnych metrów zaczęliśmy powoli wychodzić ze strefy chmur. Znów szliśmy w słońcu, który roztapiał śnieg i powodował, że zapadaliśmy się nawet po kolana. Dlatego już po kolejnych 100-200m zdecydowałem się na zdjęcie raków. Mniej więcej na wysokości przełęczy zdecydowaliśmy się na rozwiązanie się z lin i szliśmy już wygodnie trochę wydeptaną ścieżką, choć nadal od czasu do czasu zapadaliśmy się w świeżym śniegu.

Jeszcze kilka fotek po zejściu do obozu. Tu panowała pogoda iście plażowa

Około godziny 10, może 10.30 gdzieś właśnie na wysokości przełęczy dopadł mnie mały kryzys formy, ale zaskakująco szybko i sprawnie (nawet dla mnie samego) z niego wyszedłem. Koniec końców, do obozu dotarliśmy około godziny 11.30-12, co oznaczało, że atak szczytowy zajął nam około 10 godzin, z czego 7 można liczyć na wejście i 3 na zejście. Prawdę powiedziawszy, byłem zaskoczony odpowiedzią, na pytanie, która godzina, gdy wróciliśmy do obozu (pierwszy zespół już od dobrej pół godziny był w obozie). Gdy Cebul stwierdził, że jest parę minut po 12, nie mogłem mu uwierzyć.

Po około godzinie do obozu wróciła reszta ekipy. Tym samym jedenastu chłopa z naszej grupy weszło na szczyt. Tylko jedna osoba, która zresztą wycofała się na samym początku, nie zdobyła Kazbeku. Naszym zdaniem to świetne osiągnięcie. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę, że przez kilka poprzednich tygodni nikt nie wszedł na Kazbek ze względu na bardzo trudne warunki atmosferyczne panujące na górze (taką informację uzyskaliśmy w biurze turystycznym w Kazbegi). Musieliśmy zatem sami przecierać szlak i decydować, którędy on poprowadzi, co wymaga umiejętności czytania pogody, śniegu i lodu, z czego wywiązaliśmy się (a w zasadzie pierwszy zespół, który wyznaczał drogę) znakomicie.

Zdecydowaliśmy, że w ramach zespołów podejmiemy autonomiczne decyzje, czy nocujemy tu, czy schodzimy niżej. W efekcie zespól nr 1 i 3 zdecydował się na zejście jeszcze tego samego dnia aż do Kazbegi, podczas gdy nasz zespół ograniczył się do zejścia do rzeki – do miejsca, gdzie robiliśmy przerwę na pierwszy posiłek podczas podejścia. Ostatni z zespołów miał zostać w dotychczasowym obozie i zejść do Kazbegi następnego dnia.

W ramach zespołu podjęliśmy decyzję, że zejście do rzeki rozpoczniemy około 17, tak aby około 20 być nad rzeką, by mieć jeszcze chwilę naturalnego światła do rozbicia namiotu. Czas między południem, a ustaloną godziną poświęciliśmy na regenerację i drzemkę, dzięki której wyjście o 17 wcale nie było tak trudnym zadaniem. Przed 18 byliśmy pod meteo, a chyba ok 19.30 byliśmy nad rzeką, gdzie rozbiliśmy się w sąsiedztwie kilku namiotów jakiejś rosyjskiej grupy. Tym samym dzień zakończyliśmy bilansem ok 1100m podejścia i ok. 2200m zejścia. Zasłużyliśmy na solidny odpoczynek.

Rzut oka na lodowiec, skrywający za sobą zachodzące słońce.

Już za lodowcem. Nocleg tuż tuż...
