Drugi raz pojechałam w Julijskie, bo są tam trasy dla zwykłego turysty z aspiracjami, by poradzić sobie na nieco trudniejszych przejściach, czyli dla mnie. Zaliczyłam trasy o stopień trudniejsze niż w zeszłym roku, dziwne tylko, że z tej ostatniej, najtrudniejszej, zeszłam w nieoczekiwanym nastroju, smutna? czy jakoś tak podobnie.
1-2. Idę na noc do Zavetisce pod Spickom. Mam sprawę na pobliskim Jalovcu, która męczy mnie od zeszłego roku (pisałam o niej w poprzedniej relacji). Muszę sprawdzić, którędy rok temu zeszłam z tej góry, czyli w jaki sposób, idąc na północ do Tamar, dotarłam na południe do Zavetisce.
Nie jest to teren, gdzie takie cuda da się wyjaśnić inaczej niż teleportacją lub najpewniej – jakimś zaćmieniem umysłu, ale idę przecież od razu pierwszego dnia z ogromną nadzieją, żeby znaleźć jakieś trzecie rozwiązanie, czyli - w moim mniemaniu - przejście poniżej grani po zachodniej stronie.
No ale padało, a pod szczytem, gdzie szukałam tajemnego przejścia, wręcz lało, nie było wiele widać, zaglądanie za grań na niewiele się zdało. Nie odważyłam się zejść z trasy. Wyrok na temat mojej przytomności umysłu – odroczony. Po raz trzeci zaliczyłam więc Jalovec, a w ramach badań terenowych poszłam nawet dalej, w stronę Tamar. Chwila przejaśnienia na zdjęcie – przez zbocze w oddali przechodzi po skosie w lewo trasa do Tamar.

A tak tuż pod szczytem zaczyna się znikająca w chmurze grań – najtrudniejszy fragment zejścia w odwrotnym kierunku, do Zavetisce – którą w wersji „zaćmienie umysłu” musiałam w zeszłym roku przejść, nie rejestrując tego w pamięci (widoczność na szczycie była podobna). Patrzę na zdjęcie i jakoś wciąż wydaje mi się to niemożliwe (fakt, że poszłam w odwrotną stronę, bo nie znalazłam drogi na grań, w ogóle pomijam w tym rozważaniu, choć przecież to najistotniejszy szczegół).

I na tym zakończę relację z Jalovca.
PS: I jak tu nie lubić takiego Zavetisca, które pod Spickiem, a jeszcze i widoki stamtąd bywają takie, że hej – na całe morze gór. W schronisku urzędują dwie panie, kusi mnie, aby zrobić im zdjęcie, gdy siedzą w malutkiej kuchni z rozwieszonym białym praniem nad głowami, ale nie mam śmiałości. Oprócz nas nikogo nie ma. Góry też wyludnione.

PPS: całą drogę szłam w strachu, jak to będzie, gdy nadepnę w końcu na którąś, jaki dźwięk usłyszę! dużo ich było na ścieżkach, nie uciekały, te jeszcze przed chwilą trwały zapętlone w uścisku, nie musiałam na szczęście wygrzebywać żadnej z bieżnika podeszwy.

I na koniec sprawca mojej udręki – Jalovec, z rzeczoną przedszczytową granią, zzomowany z drogi na Razor (Spicek sterczy na piarżystym polu przy brzegu z lewej strony).

3. Trzeciego dnia wyruszam na Mojstrovkę, esemesy z Polski wieszczą dobrą pogodę, może gdzieś tam jest na górze, bo po wyjściu ze schroniska widzę tylko to:

Jest. Po dwóch dniach deszczu nie mam wielkich wymagań – byle nie lało. A tu proszę, trudno uwierzyć, ale ta bura zasłona nieco tylko wyżej ma całkiem inne oblicze:

Zależy mi na wspinaniu, mam na myśli trasy w stylu Orlej Perci, najlepiej jeszcze trudniejsze, po to przyjechałam. Saxifraga czy Zombi łykają Mojstrovkę przed śniadaniem. Ja od razu przeznaczam na wycieczkę cały dzień. Obok mnie idzie para z ogromnym psem – na ferratę? Nie, to ja poszłam w złą stronę, przyjdzie mi nią schodzić, jest z drugiej strony szczytu.
Najpierw zeszłam po tej fajnej ściance. Potem zaś beztrosko udałam się wydeptaną acz nieoznaczoną ścieżką nie tam gdzie trzeba, niegroźnie zresztą, ale powtórzyłam ten numer także ostatniego dnia, gdy schodziłam z Luknji, i dostałam baty, więc pewnie na trochę starczy mi nauczki.

Wracam na dobrą drogę i zaczyna się trudniejsze zejście - chyba się trochę przejęłam, bo zdjęć mam mało. Patrzę na to poniżej i próbuję przypomnieć sobie dokąd zmierzała ta ścieżka. Podpowiedź znalazłam w internecie - jak się okazało prawidłowej odpowiedzi w ogóle nie brałam pod uwagę (na lewo w dół, za tym nieco jaśniejszym wybrzuszeniem).

Tu zaś wypatrzyłam na zdjęciu liny i wstawiłam chłopaka, aby było widać przejście.

Schodzę bez problemów, jest się czego trzymać, no może w jednym miejscu na chwilę wstrzymałam oddech. Fajna góra, trasa jest podzielona na zróżnicowane etapy, zapętlona, bardzo blisko schroniska, co się czasem przydaje.
Wracam szczęśliwa, poradziłam sobie, a nie byłam pewna, czy ta zamiana wchodzenia na schodzenie wyjdzie mi na dobre, poza tym jest ciepłe, słoneczne popołudnie i jestem w górach. Plan na jutro zakłada trasę trudniejszą, to będzie gdzieś tu:

4. Podchodzę rano pod Kopiscarjeva Pot, która od północy prowadzi do Okna. Patrzę na grupę szykującą się do wspinaczki, wyżej widzę chłopaka schodzącego do dziewczyny, która utknęła za załomem, czy ja się tam w coś nie wpakuję i nie dam rady ani w górę, ani w dół? Przez dobrych kilka minut mam dołujące myśli o odwrocie.
Ale potem jak zwykle podchodzę, żeby zobaczyć wszystko z bliska, i nieoczekiwanie natychmiast zaczynam się wspinać. Faktycznie pierwsze metry nieco jeżą włos na głowie, ale potem jest łatwiej, aż do długiego komina, na który od jakiegoś momentu spoglądam. Wąski, długi wije się na ścianie i wzbudza emocje, ale już się niczego nie boję, po prostu bardzo chcę tam pójść.

Przeszłam gładko, jest po zęby ubezpieczony, ale mocniej niż zazwyczaj zaciskałam dłonie na żelastwie, w jednym miejscu musiałam zdjąć plecak, wszyscy o tym wspominają, ale jeśli dobrze pamiętam, to komin się tam nieco kładzie, więc można sobie poradzić.
Potem jeszcze nietrudna wspinaczka, po tym pięknym zboczu - niemal na samym środku zdjęcia podkolorowałam trójkę turystów. Na tej trasie ludzie dopisują: jest atrakcyjna wspinaczka, jest słynne Okno i na koniec jeszcze można sobie pójść na szczyt.

Złocisto-srebrne zwieńczenie trasy.

Idę dalej na szczyt Prisojnika, choć z pięć razy chcę odpuścić, w końcu plan wykonany, a ja zmachana, ale jest szczyt, a na szczytach są chyba tajemne siły, które mamią i wciągają.
5. Przenoszę się do Kocy w Krnici, gdzie spędzam leniwie resztę dnia. Gapię się na ludzi, ruch jest duży, bo schronisko ma dogodną lokalizację na szybki spacer od głównej drogi. Przy stole obok Czesi dyskutują o Klosie i Czterech pancernych. Wieczorem już pustki, został jeden Słoweniec, który znieruchomiał na ławce, kontemplując góry, ja siedzę raczej bezmyślnie. Jutro sobota, dzwonię na wszelki wypadek do Pogacnikov dom zarezerwować miejsce. Hundreds of people! Nie ma miejsc! Ale mogę przyjść – słyszę na zachętę.

Ale najpierw muszę tam dojść. Z pełnym plecakiem, więc żeby się nie obciążać, biorę tylko litr wody, ze dwa razy za mało, jak się boleśnie okazało. Muszę podejść prawie 1200 m na zamykającą dolinę Kriską Stenę (na końcu zdjęcia). Na szczęście sporą część wysokości nabieram w ulubionej wersji pionowej, cóż, że w upale i słońcu, ale trzeba było nie iść jak osioł za turystami, którzy nie znali drogi – byłaby szansa na cień tam, gdzie prowadzi trasa.

Z bliska wygląda jak niżej, wejście jest na samym końcu na lewo, ale najpierw trzeba stoczyć krótką walkę z piargami. Czy Stena jest trudna? Dla mnie nie - i żeby to przybliżyć napiszę, że jestem zwykłą turystką, sprawnie przechodzącą (i bardzo lubiącą) Orlą Perć.

Każdy ocieniony załom był wytchnieniem, wodę już dawno dawkuję, na stromych piargach pod ścianą wybrałam złą ścieżkę, którą musiałam natychmiast zapić większą ilością wody. Jak dotrę do schroniska, wypiję duszkiem dwie szklanki wina z wodą, moje tegoroczne odkrycie na gaszenie pragnienia.

Jeszcze tylko krótkie przejście po płaskowyżu na górze ściany i w końcu widzę schronisko. Mimo tłoku dostaję łóżko, może z powodu wczorajszej deklaracji, że zostanę dłużej.

6-7. Z Pogacnikov dom można wejść na pięć pobliskich szczytów (na szósty trasa jest zamknięta), ja na luzie, w ciągu 2 dni, wchodzę na cztery. Wybrałam i wykadrowałam najlepsze na moich zdjęciach wizerunki szczytów – może nie ma tam gwiazd w rodzaju Jalovca, a same wejścia z jednym wyjątkiem, o którym poniżej, nie są szczególnym wyzwaniem, ale czasem przydają się takie miejsca, gdzie pod nosem mamy kilka krótkich, nietrudnych tras.
Poniżej Razor i Planja (ta niższa) - widok z drogi na Stenar. Przy brzegu zdjęcia widać schronisko, z którego dojście na Razor wyznaczone jest na 2 godziny, ja oczywiście szłam nie powiem ile.

W drodze na szczyt trzeba się czasem zaprzeć i iść, iść przez piargi, rumosz, czujnie wybierając ścieżkę, na której wszystko pod nogami będzie się mniej obsuwać. Ja sama wolę iść po piargach niż np. wąską ścieżką w kosówce, przynajmniej można kombinować, coś się dzieje, no i jest zabawa przy zbieganiu.
Fragment trasy: na samym środku zdjęcia – Pogacnikov, a na horyzoncie widać, kto w tych górach rządzi.

Taki właśnie lekko niepozbierany kształt przybrał Razor, czyli brzytwa. Pod szczytem było krótkie ubezpieczone wejście (chyba nowo poprowadzone), które mnie na serio przestraszyło. Weszłam nieco przerażona, siedzę na szczycie i gdyby nie przypadkowy komentarz spotkanych po drodze chłopaków z Polski, że z jakiegoś powodu schodzi się łatwiej niż podchodzi, chyba bym długo na tym szczycie siedziała, czekając nie wiadomo na co.

W drodze powrotnej wchodzę na Planję – krótkie wejście, skromny szczyt, miłe zakończenie dnia, tylko ta skała taka smutna, zrozpaczona.

Na Stenar prowadziło najłatwiejsze wejście, ale wiało okrutnie, czego nie znoszę, człowiek idzie skulony z nosem przy ścieżce, już chyba wolę deszcz. Czym zachęcić do wejścia na górę? Może ciekawymi widokami na Triglav, może koziorożcami, które chyba lubią te okolice, najlepiej zresztą chyba samą górą – no bo wiadomo: jak jest, to trzeba wejść.

Koziorożce były niemal na wyciągnięcie ręki, grasował tam osobnik z naprawdę imponującymi rogami, ale najbardziej polubiłam tego samotnika zwróconego w stronę Triglava:

I czwarta góra: Bovski Gamsovec - na pierwszym planie poniżej. Z prawej Pihavec, na szczyt którego trasa jest od jakiegoś czasu zamknięta, z lewej – Triglav (6,5 godziny z przełęczy Dovska vrata w prawym dolnym rogu).

Rozwinę Bovski Gamsovec na całą szerokość na zdjęciu poniżej. Wejście ścieżką trawersującą dość strome zbocze plus trochę stalówek. Przez grań prowadzi trasa na Luknję – przejście na drugą stronę jest niemal przy wierzchołku, będę tamtędy szła jutro.

8. To jest właśnie fragment zejścia na Luknję po drugiej stronie grani. Można sobie oglądać po drodze spektakularną ścianę Triglava, ale jakiś przyzwoitych zdjęć to już ona nie dała sobie zrobić.

Poniżej i sama przełęcz. Wprost do góry prowadzi trasa na Triglav przez Plemenice (Bambergova pot). Już z daleka widzę, jak Holendrzy, z którymi depczemy sobie po piętach, pojawiają się i znikają na zboczu, obserwuję ich zła, że coś źle zaplanowałam i teraz z wyładowanym plecakiem, w upał nie powinnam próbować, wiem, że trasa jest trudna. Można tą super trasą pójść na Triglav, a także do Trzaskiej kocy, do której zmierzam, ale nie, ja będę szła jak ostatnia łajza tą trasą na prawo.

Myśl o Bambergova pot nie daje mi spokoju przez następne dni, za bardzo spodobało mi się to, co zobaczyłam, aby odpuścić, ale na razie idę jak zbity pies, starając się nie zatruwać sobie reszty dnia. Do Trzaskiej kocy w Dolic podchodzę niemal spacerową trasą.

Schronisko pełne ludzi, pogoda i pobliski Triglav robią swoje, wszystkie legowiska na stryszku zajęte przez międzynarodowe towarzystwo, i co kraj, to obyczaj: Amerykanie dezynfekują wodę do mycia zębów, Anglicy czytają przed snem, Francuzi szykują na zewnątrz schroniska swoje potrawy i całkiem elegancko nakrywają do stołu (dodam, że na trasie spotkałam świetną Francuzkę: stylowe sportowe mini, z tyłu plecaka powiewał szal), tylko Polaków brak. Na kolacji przysiadam się do Niemców, a oni jak zawsze - mili, zainteresowani ale dyskretni, sami z siebie pomocni (za 3 dni jakiś Niemiec zatrzyma się w deszczowy dzień i zaproponuje mi podwiezienie do Mojstrany).

9. Schronisko jeszcze ładniej prezentuje się z trasy na Triglav. Pogoda niepewna, ale powinnam zdążyć na szczyt, od tej strony jeszcze nie podchodziłam.

Między schroniskiem i górą jest charakterystyczny, łagodnie ukształtowany teren (na godzinną trasę), który przypadł mi do gustu, mimo że nic specjalnego się tam nie dzieje. Patrząc w stronę schroniska:

i w stronę Triglava, gdzie skały zmieniają koloryt, na samej górze są w wielu miejscach całkiem rude.

Podejście pod Triglav zaczyna się z przytupem, początek jest najtrudniejszy, z kulminacją na krótkim, ale treściwym przejściu tu:

Wszystko potem jest już łatwiejsze.
Na szczycie nieźle już pada, chowam się do rakiety, ale deszcz zacina przez okna. Schodzę w deszczu, powoli, trochę w strachu przed tym trudnych miejscem, lepiej się tam nie poślizgnąć. Chyba jeszcze bardziej się boję o dwóch przemokniętych, zziębniętych chłopców – nie wyglądają na zaprawionych w górskich bojach, a przecież muszą jakoś dostać się na dół.

10. Przedostatni dzień. Bambergova pot, nie wyjadę bez niej. Trochę się obawiałam tej trasy, ale jeszcze bardziej się obawiałam, że mogłabym wrócić bez niej. Wiem, że jest nieco trudniejsza, a ja będę schodzić i to z wyładowanym plecakiem, ale dobrze się czuję w takim terenie i bardzo, bardzo chcę przejść tą trasą.
Rano podchodzę pod Triglav i zaczynam schodzić w stronę Luknji. Na początku jest płasko, wygodnie, fajnie się tam idzie (widzę, że na zdjęciu ujawnił się także ciekawy koloryt tego miejsca).

Ale ta kraina łagodności się kończy – najpierw się zwęża do jeszcze w miarę wygodnej grani, a potem trzeba nadrobić te spacery po płaskim i już do końca trasy jest zdecydowanie bardziej pionowo.
Jest trochę stalówek - po zboczach, w obślizgłym kominie, są trudniejsze miejsca nieubezpieczone, i cały czas w dół, ostro w dół, wąskimi ścieżkami, na finał liny z ekspozycją, czy dużą? no nie, nie rozglądałam się za bardzo na boki w poszukiwaniu przepaści, w sumie to dość poważna trasa, w głowie mam jedną myśl – muszę dotrzeć na dół.
Nie było miejsc, w których bym się zaparła, że nie pójdę, szłam choć powoli, to płynnie. Lubię takie trasy, poszłabym tam jutro, ale w dwóch miejscach pogrożono mi palcem. Z obu dotkliwie pamiętam wrażenia, mimo że wszystko trwało sekundy.
Zdjęcia mam trochę przypadkowe, dziwne, jest na nich jakiś chaos, porozrzucane bez ładu i składu formacje skalne, nieokiełznane żadnym porządkiem. Szkoda by było mieć za plecami te niecodzienne widoki podczas podchodzenia.




Powinnam pokazać coś jeszcze z tych miejsc ubezpieczonych, szczególnie z dolnego odcinka, ale nie mam ciekawych zdjęć. Dodam jeszcze, że mimo sierpnia i poprawnej pogody na całej trasie spotkałam tylko trzech chłopaków z Polski.
Luknja, koniec trasy, przeszłam najtrudniejszą póki co trasę w życiu, ale chyba było mi mało.
Schodząc dalej z przełęczy, poszłam wydeptaną, nieoznaczoną ścieżką. Bardzo wydeptaną, widać ją pewnie z kosmosu. To na pewno fajny skrót - pomyślałam. Jestem z worem, skorzystam. Idę wzdłuż ściany i dochodzę do stromego zejścia po piargach - poinstruowana wcześniej przez Słoweńca w Pogacnikov zbiegam fachowo krokiem z pięt - cudnie, szybko, wygodnie. I nagle ta zjeżdżalnia kończy się w gęstych zaroślach.
To niemożliwe, żeby tak wyraźne zejście tak się niecnie kończyło. Nurkuję w krzaki - żadnego przejścia, wracam kawałek po piargach – o nie! szybko wracam do krzaków w innym miejscu, szukam jakiegoś przejścia w gęstwie roślinności, nici, szkoda czasu, robi się późno, zaczynam się niepokoić, nie ma czasu na dalsze eksperymenty. Podchodzenie z powrotem po tej stromej ślizgawicy z piargów było niezłą karą za samowolkę. Skatowana wracam posłusznie, choć nieco na skróty, na trasę.
Przysiadłam na kamieniu, gdybym poszła grzecznie, byłabym już pewnie w schronisku. Czas pożegnać góry, nadchodzi deszcz, za godzinę zacznie się ulewa.
