3.10.2015, Wielka Granacka Baszta, Kombinacja dróg Tatarki i Krissaka (V+)Dwa lata temu zacząłem swoją przygodę ze wspinaniem w Tatrach w Dolinie Wielickiej (
relacja). Droga okazała się nietrudna i przyjemna, z komfortowymi gotowymi stanowiskami.
Tym razem Łukasz wybrał na cel ścianę sąsiedniego szczytu w masywie Granatów Wielickich: po słowacku Granátová stena, po naszemu Wielka Granacka Baszta. Upatrzona droga to
Tatarkova Cesta. Niewiele o niej wiemy, oprócz enigmatycznej wzmianki o tym, że trudności mogą być wyższe niż IV+. Udaje mi się znaleźć w internetach jakiś inny (kiepskiej jakości) schemat, gdzie trudności sięgają V+. Cyfra ciągle dla ludzi, można napierać
.
Po 6 rano wychodzimy z Łukaszem i drugim Michałem z Tatrzańskiej Polanki. Poranek jest rześki, tylko trochę na plusie, ale dzień ma być ciepły. Nie śpieszymy się specjalnie, ale i tak po 2 godzinach z hakiem dochodzimy pod naszą ścianę. Jest do niej tylko jakieś 10 minut od szlaku, pełen komfort!
Z bliska widać, że ściana jest niemała - ponad 300 metrów wysokości. Ma wystawę pd - zach i jest jeszcze w cieniu. Ale zaraz czeka mnie porządna rozgrzewka - prowadzenie pierwszego wyciągu za V+.
Pierwsze parę metrów jest łatwe, ale cytując klasyka: nie będziemy rozmawiać, tylko od razu się bić. Dochodzę pod lekką przewieszkę - ni to rysa, ni to zacięcie.
zielone ludziki w Tatrach!W rekordowym tempie pozbywam się 4 friendów, trochę szerokiego rozstawiania się na nogach i udaje się przejść trudności
Dalej już łatwiejszy kominek, nad nim na trawiastej póle zakładam stan. Dokładam do starego haka czarnego Dragona (dobrze, że go zdublowałem!) i ściągam chłopaków. Michał postanawia sobie utrudnić kluczowe miejsce i przy okazji przetestować mojego frienda
Pierwszy wyciąg zajął nam trochę za długo, a takich trudności ma być jeszcze więcej. Decydujemy się odbić na krótszą i łatwiejszą drogę Krissaka (za V) po prawej. Popylam do góry kilkadziesiąt metrów trawiastą rynną (bez trudności), do początku wielkiego komina. Tutaj stan i startuję w kolejny wyciąg.
Komin jest ciasny i nie zachęca, za to kusi mnie ścianka po prawej. Na początku łatwa, potem zaczyna zgrywać niedostępną, trzeba odbić w lewo i przeprosić się z kominem. Zły na siebie i głupie przesztywnienie liny (trzeba było iść prosto, jak na schemacie!) dochodzę do przewieszki w kominie. Jak na miejsce za IV dość długo się za nią zabieram. Na szczęście zaraz za nią jest stan, znowu hak i friend.
Trochę się zmachałem, do tego robi się cieplej, następne dwa wyciągi prowadzi Łukasz. Pierwszy jest łatwy, z ciekawymi wymyciami na początku. Na kolejnym - znowu zdradziecki czwórkowy komin, tym razem grzecznie wpełzam do środka i szoruję plecakiem po skale. Trochę kiepsko tu z asekuracją, Łukasz przeszedł spory kawałek bez przelotu.
Zmiana na prowadzeniu. Łukasz nakazuje mi cisnąć na całą długość 60-metrowej liny. Liczymy, że powinno wystarczyć na 2 kolejne wyciągi, które wyprowadzają na grań. Zaczynam szukać drogi w płytach, tak jak na schemacie - do góry i w prawo. To chyba najprzyjemniejszy kawałek drogi, sprężne piątkowe trudności, nasłoneczniona lita skała i przyzwoita asekuracja, czego chcieć więcej?
Na pewno nie kolejnego komina
. Jest długi i u góry zaczyna się rozszerzać. Odbijam na jego prawą ścianę. Skała jest dobrze urzeźbiona, ale porośnięta paskudnymi porostami i krucha. Zakładam kość, próbuję zatrzeć - skała się rusza
. Trudno, będzie moralne wyjście nad przelot. Coś tam wyżej zakładam, teraz trzeba będzie wrócić na lewą stronę komina.
Duży wykrok, staję na stopniu wielkości sporej cegły, przenoszę ciężar ciała na lewą nogę i naglę czuję, że ten wielgachny stopień się rusza... Jak najdelikatniej dostawiam drugą nogę gdzieś obok, głęboki wdech, czujnie wychodzę w łatwiejszy teren. Już widać siodełko w grani, jest na wyciągnięcie ręki i... kończy się lina, dosłownie metr przed miejscem na stanowisko. Telefon od Łukasza, chłopaki podeszli na lotnej już wcześniej ile się dało, jakoś w końcu docieram do miejsca, gdzie da się założyć stan. Ściągam chłopaków. Cały czas pod nami widać szlak, niby tak blisko, ale ściana łatwo nas nie wypuści.
Droga zajęła nam długo, stanowczo za długo. Przed nami jeszcze sporo niełatwej grani. Idziemy na lotnej, Łukasz prowadzi. Grań jest zajmująca, pewnie solidne III. Klinuje nam się gdzieś po drodze lina, potem ciekawe dla drugiego i trzeciego zejście, atrakcja goni atrakcję.
W końcu wypatrujemy łatwiejszy teren na prawo od grani. Krótki trawersik, który zdecydowanie wolałbym przechodzić ze sztywną asekuracją i wreszcie można założyć podejściówki. Po chwili meldujemy się na szczycie Granackiej Baszty. Widoki świetne, ale godzina trochę nieprzyzwoicie późna.
Schodzimy. Po prawej (orograficznie lewej) znana już nam Granacka Ławka, ale wg schematu żlebem na lewo od ściany prowadzi "najpraktyczniejsze" zejście. Początkowo łatwo, potem robi się mniej oczywiście. Schodzimy lewą, coraz bardziej stromą stroną żlebu. Jego dno jest mokre, a za chwilę niespodzianka - lód! Jednak trzeba do niego zejść, bardzo ostrożnie przechodzimy po wystających z lodu kawałkach skały i wracamy na ściankę po lewej. Robi się stromo, krucho, przez chwilę Michał zastanawia się nad zjazdem. Łukasz w końcu znajduje czujne zejście (jakieś II?) znów na dno żlebu. Przekraczamy go, przechodzimy ograniczające go z prawej strony żebro i w końcu trafiamy w jakiś przyzwoity teren.
W skrócie: zdecydowanie lepiej jest schodzić Granacką Ławką.
Po dojściu do szlaku stwierdzam, że mam dość takich atrakcji i następnym razem idę wyłącznie na Mnicha lub Zamarłą
Ostatnie pół godziny schodzimy już po ciemku, do auta docieramy po prawie 13 godzinach. Przynajmniej pierwszy raz w Tatrach więcej czasu spędziłem wspinając się, niż na podejściu i zejściu!