W ostatnim czasie spier… mis się z życiu wszystko, co tyko się mogło spieprzyć. Jak to ujął jeden ze znajomych – „jesteś po uszy w g.wnie”, a że uszy zaczynają się tam, gdzie i nos, to ciężko w takiej sytuacji zaczerpnąć oddechu. Żeby to zrobić należy albo wykonać wyskok, albo odbić się od dna. Sił starczyło póki co na opcję nr I. Jako cel obieramy bardzo popularny na tym forum, a także bardzo widokowy szczyt. Biorąc pod uwagę większość relacji postanawiamy jednak wciąć go „pod włos”
Przyjeżdżam wieczorem bez sentymentu do miasta „długich noży”. Michał wygospodarowuje mi u siebie kawałek płaskiej, równej powierzchni na której zażywam ok. 4 godziny szarpanego snu. 2.30 budzik i walimy do sąsiadów. Na parkingu zostawiamy samochód i w szarówie ruszamy wzdłuż torów tempem mocno rozgrzewkowym. Odpokutowuje to, że w górach nie byłem dwa lata, a od dwóch miesięcy uskuteczniam jedynie Leżenie Wentylem Do Góry.
Dolina jak każda – długa i nudna. Skręcamy ze ścieżki, żeby wbić się w żleb imienia człowieka, który markuje również swoim nazwiskiem pilarki, kosiarki i inne tego typu sprzęty. Tu po raz pierwszy pada stwierdzenie „dzisiejszy odcinek sponsoruję literka P – jak parch”.
Nabieramy wysokości i podchodzimy pod próg. Blelump przechodzi jak przez przejście dla pieszych a ja szpącę jak to ugryźć. Bo muszę dodać, że mam wrodzony talent, żeby w prostym miejscu obrać wariant taki, żeby się zapchać i kombinować jakbym był uwikłany w jakąś politykę.
Potem pastwisko, trochę skaliście więc szybko zdobywamy wysokości, a przynajmniej robi to Blelump i jak zwykle wytyka mi, że się wlekę.
-jakbyś targał dodatkowo czteropak w plecaku, to też byś szedł wolniej…
-Coo?
-Kogut kurę pcho! Piwo się samo nie wniesie. Tradycja musi być.Na dodatek cały sprzęt jaki posiadałem rozsypał się ze starości lub został zużyty w poprzedniej robocie, więc napieram w babibasach, które dość szybko kasują mi stopy.
Jeszcze trochę parchu i różnych innych sprzętów RTV-AGD i wychodzimy na przełęcz. Dalej też dupy nie urywa i tyko uważać, żeby temu na dole nie zrzucić zbyt wiele na głowę. Potem standard – szama, piwo (ktoś je jednak musiał targać), zeszyt i rozmowy o wszystkim i o niczym. Pogoda jak na zamówienie, ale nie ma się co rozsiadać. Piwo robi swoje, więc leje, jak wół do karety i szukamy rynny.
- teraz, to już mamy z górki…
- jasne… a ja przeszedłem Mario w lewą stronę…W rynnie po raz kolejny odcinek sponsoruje literka P – nie dość, że dno wyścielone rzęchem, to jeszcze czego się nie złapiesz, to też odpada, ale bez start własnych siadamy na ławce. Następnie grańka.. Robiłem jeszcze dwa lata temu na kominach i masztach gdzie 300 metrów wysokości nie robiło wrażenia, ale tu organizm się zaczyna buntować, co objawia się klasycznym „telegrafem”.
Robi się ciepło, ale myślę „a w dupie tam” jak się spierdzielę na dół, to przynajmniej mi wszystkie problemy znikną i idę dalej. W sumie nie tyle mam nieciekawe odczucia co do lotu, ale do tego, że w najgorszym przypadku się tylko połamię i dojdzie mi nowy kłopot. W tym samym nastroju schodzę z lekkim zastanowieniem przez próg. Jeszcze trochę literki P i komplikowania łatwiejszych wariantów i jesteśmy w dolinie. Niestety nie trafiamy w ścieżkę wyprowadzającą spod ściany i musimy odpokutować jeszcze jednym podejściem „na siagę” do szlaku i do schronu. Grzejemy dupy i chłodzimy w wodzie piwo, które przetargałem aż tutaj. Jeszcze trochę tęgich rozkmin w stylu „ale tu się kruszywa marnuje… tylko to wywozić i sprzedawać… wszyscy by skorzystali…” i wracamy do Bolandji.
Zdjęć nie ma, bo
a. tyle osób tędy przeszło i fociło, że można zrobić Street View
b. nikomu nie chciało się brać aparatu – Michał pstryknął telefonem, a ja posługuje się Nokią 5140, która służy tylko do dzwonienia
Oddech zaczerpnięty, mózg zresetowany. Odjeżdżając żegnam góry środkowym palcem. Dopóki nie ogarnę własnego życia, nie odrobię jakiejkolwiek kondycji i nie zaopatrzę się w buty, które nie zniszczą mi stóp nie widzę sensu pokazywania się w tym rejonie.
PS.
Nie mam zdjęcia jak stoję na najwyższym kamieniu na szczycie czyli oficjalnie nie wszedłem, ale nie byłem tam ani po to, żeby odhaczać kolejne wierzchołki, ani dla przyjemności. Jak mus, to mus…