semow napisał(a):
Relacja bohatera wczorajszej akcji pod Małołączniakiem:
https://www.facebook.com/photo.php?fbid ... =1&theater
Jakby kto fejsa nie miał:
Cytuj:
Bolesne lekcje uczą najwięcej, przynajmniej mnie.
Wybrałem się wczoraj z Anna na zdawałoby się lekką przechadzkę celem wejścia na Czerwone Wierchy (Tatry). Pogoda na dole ładna, niebo lekko zachmurzone. Już przed wejściem na niebieski szlak z Małej Łąki miałem delikatne przeczucie, że może być trudno. Niestety pan w budce TPN pobierający opłaty nie był w stanie udzielić mi informacji w sprawie zagrożenia lawinowego występującego na niebieskim szklaku - bo w sumie tego się najbardziej obawiałem. Do granicy lasu szlak dobrze oznaczony, ale nie przetarty. Powyżej mieliśmy lekkie trudności z odnalezieniem szlaku, ale do wyjścia ze żlebu droga była 'ewidentna". Szukanie szlaku zupełnie uśpiło moją czujność w obserwacji zmieniających się warunków atmosferycznych. Po wyjściu ze żlebu na wypłaszczenie ok 1900m npm szlak jest bardzo słabo oznaczony, nie ma oznakowania w postaci "tyczek". Gdzieniegdzie były widoczne ślady, ale mocno zawiane. W końcu na wysokości ok 2050 m zupełnie straciłem orientacje. Do szczytu zostało ok 40 m, ale warunki były już fatalne. Padał śnieg i wiał wiatr, co zmniejszyło widoczność na tyle, że nie można było prawidłowo nawigować. Zdecydowaliśmy się na zejście drogą podejścia, niestety mój zegarek z GPS i funkcją "find back" słabo sprawdza się w terenie o dużym nastromieniu. Zadzwoniliśmy do TOPR. Była godzina 15. Zalecili nam, by pozostać w miejscu, którym jesteśmy, ubrać się i ciągle rozgrzewać. Pierwszy raz znalazłem się w podobnej sytuacji, dodatkowo prowadząc drugą mało doświadczoną osobę. Sam zapewne schodził bym korzystając z GPS-a w zegarku, ale w tym wypadku ryzyko było zbyt duże. Zeszliśmy na wysokość 2000m npm, by schronić się przed wiatrem. W między czasie założyliśmy wszystkie ubrania jakie mieliśmy ze sobą. Stojąc już w miarę bezpiecznym miejscu przekazałem do TOPR namiary z GPS. W miarę upływu czasu było coraz zimniej (temp. ok -10, odczuwalna momentami -20). Dobrze, że tknięty myślą - "w górach wszystko może się zdarzyć" - zabrałem folię NRC (nie sprawdza się) i duży worek foliowy - rescue bag - (sprawdza się idealnie), oraz kilka ciepłych ubrań. Anie "wsadziłem" w worek, w którym schowała się cała, i mogła swobodnie dalej rozgrzewać ciało drepcząc. Sam owinąłem tułów folią. W myślach nie było strachu, raczej wyuczone zachowania, co robić by wytrzymać w najlepszej kondycji nawet do rana. Co jakiś czas dodawałem otuchy Ani, ale ona swoim spokojem dawała mi dużo siły, dzięki czemu mogłem myśleć i działać racjonalnie. Co jakiś czas modliłem się w myślach. Cały czas czułem palce u nóg - co niestety dawało złudne wrażenie, że wszystko z nimi ok. Tuż po wyjściu z domu wszedłem w kałuże i miałem lekko mokrego buta. Dobór butów na te warunki był fatalny, ale i tak mogłem z tego wyjść lepiej, bo w plecaku miałem dwie pary suchych skarpet na zmianę. Wystarczyło zdjąć mokre buty, założyć suche skarpety oraz stanąć w plecaku na suchej linie. Niestety moje zmysły zawiodły w tym wypadku, czego skutki widzicie na zdjęciu. Mam odmrożone końcówki palców. Na ratowników czekaliśmy 6 h, przyszło ich czterech. Trafili do nas tylko dzięki namiarom z GPS. Sprawnie się nami zajęli, wypytali o wszystko, a potem dostałem należną mi zjebkę. Sprowadzili nas bezpiecznie do Schroniska na Hali Kondratowej. Zeszliśmy między nimi o własnych siłach. Było mi bardzo głupio, że naraziłem Anię i siebie na takie niebezpieczeństwo i przez większość drogi szedłem nic nie mówiąc. Ania trochę żartowała z ratownikami. Jedni brali to z humorem inni byli wkurzeni. Z Hali Kondratowej zeszliśmy już sami do kwatery w Zakopanem. Przed wyjściem podziękowałem Toprowcą za uratowanie nam zdrowia, a być może i życia. Ciągle myślę o tym co się stało. Analizuję i wyciągam wnioski. Tyle razy już wycofywałem się, a tym razem postąpiłem inaczej. Wiem, że nic nie dzieje się bez powodu.