Nasz wyjazd rozpoczął się w Katowicach 8.09.14. Ja dojechałam tam pociągiem, Adam swoim autem a Łukasz przyjechał ze swoimi znajomymi. Przed dotarciem na lotnisko spotkałam się z moją górską kumpelą, Elą, która odprowadziła mnie na przystanek autobusowy. Gdy na niego dotarłyśmy czekał tam już starszy mężczyzna. Rzucił słowami : „pani chyba w tę samą stronę co ja”. Okazało się, że faktycznie – nie dość że jedziemy razem do Pyrzowic to i dalej do Gruzji. Mimo, że pan był bardzo miły to postanowiłam uciąć rozmowę, gdyż zostało mi i Eli dosłownie 10 minut na pogaduchy. W autobusie jednak zrobiło mi się głupio i zaczepiłam mężczyznę. Całe 50 minut rozmawialiśmy na temat Gruzji, w której Michał już był dwa lata temu. Cel podróży, przynajmniej pierwszy, mieliśmy taki sam – Kazbek (5.033m). Nowy kolega (poprosił o zwracanie się do niego po imieniu mimo sporej różnicy wieku) niestety nie posiadał żadnego sprzętu oprócz raków i czekana, więc sprawą oczywistą była konieczność podłączenia się do innego zespołu. No a skoro nas już poznał…
Kilka godzin później cała nasza czwórka doleciała już szczęśliwie do Kutaisi w Gruzji. Na samym początku czekał nas ciężki wybór sposobu dostania się do miasteczka Kazbegi (Stepancminda), skąd wyrusza się w drogę na samotny pięciotysięcznik. Jak na targowisku, jeden przez drugiego, Gruzini proponowali różne środki transportu. Wybraliśmy w końcu prywatnego przewoźnika, pod warunkiem że będziemy mogli spróbować z nim… Czaczy (lokalny trunek o mocy ok. 75%)
Zakupiliśmy na lotnisku gaz do Jetboili i ruszyliśmy z kierownikiem wycieczki na… bazarek! Melony, arbuzy i wysokoprocentowy napój pojawiły się na stole w domu kierowcy jakąś godzinę później. Ciepła czacza z rana to największe ohydztwo jakie można ‘popełnić’. Ale byliśmy zaskoczeni gruzińską gościnnością ‘bez powodu’(tak sądziliśmy...). Droga do Kazbegi była długa a z nieba lał się prawdziwy żar. Po drodze kierowca zabrał nas na jakiś pomnik i mimo naszych lekkich protestów do Skalnego Miasta. Zwiedziliśmy je, ale w tym upale bardziej się umęczając aniżeli zaliczając to do przyjemnej wycieczki. Jeszcze zakupy w lokalnym sklepie, bank, lokalny chleb i dalej w drogę. Zakupiona na bazarku czurczchela zaczęła mi się niebezpiecznie odbijać. No i się zaczęło (nie tylko w moim przewodzie pokarmowym) … nasz przyjacielski Gruzin zaczął coś brzdękać pod nosem, że zrobiliśmy dużo więcej kilometrów niż miało być. Wyczuliśmy od razu co to oznacza. Problem pojawił się kiedy dotarliśmy do celu. Kierowca zaczął kłamać, że umówił się na inną kwotę już na lotnisku i że chcemy go oszukać etc. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie… W końcu rozliczyliśmy się tak jak powinniśmy (wg nas) i oddaliliśmy się od zdenerwowanego mężczyzny. Szybkie zakupy (mało przemyślane) i ok. godziny 17 ruszyliśmy na szlak. Chcieliśmy dojść do malowniczej cerkwi Cminda Sameba i tam zanocować. Droga była okropna… Gorąco, duszno, ok. 25kg bagaż na plecach i odzywające się zmęczenie podróżą. Dodatkowo na samej końcówce złapała nas ulewa. W otoczeniu przyjaznych psiaków dotarliśmy do cerkwi.
Wypiliśmy herbatę, zrobiliśmy niewielki przepak (część rzeczy zostawiliśmy u zakonników) i ruszyliśmy rozbijać namioty. Towarzyszył nam piękny owczarek kaukaski, który pilnował nas aż do rana. Przed ostatecznym zamknięciem się w namiotach dorwał nas jeszcze jakiś gruziński wojskowy, który po informacji że jesteśmy z Polski, koniecznie chciał się z nami napić wódki
Grzecznie lecz stanowczo odmówiliśmy i chwilę później już tuliliśmy się do swoich śpiworów.
10 września przywitał nas powalającym widokiem na Kazbek i przyjemnym słonkiem.
Po śniadaniu i odpowiednim nawodnieniu wyruszyliśmy w drogę do stacji Meteo (ok. 3.600m). Szło się chyba jeszcze ciężej niż poprzedniego dnia (wg mnie) i często robiliśmy krótkie przerwy.
Ok. 16 wchodzimy na pierwszy lodowiec (szary) i już odczuwamy wysokość (niektórzy mniej, inni bardziej).
Dosłownie parę metrów przez Meteostacją dopada nas śnieg z deszczem. Siadamy więc pod budynkiem i czekamy aż ‘zadyma’ się skończy. Ciepły czerwony barszcz to po prostu skarb w górach… przekonaliśmy się o tym w Słowenii i nadal utrzymujemy to zdanie. Chwilę przed zmrokiem rozbijamy namioty (po wniesieniu za to stosowanej opłaty). Noc niestety nie daje większych możliwości w kwestii snu. Przechodzi kilka burz, wieje bardzo silny wiatr a częsty grad odbija się o namiot niczym piłki tenisowe o kort. Nauczona po Elbrusie, że takie warunki mogą skończyć się bezsennością a w rezultacie ostrym zmęczeniem, postanowiłam użyć swojej tajnej broni – zatyczek do uszu.
Poranek przyniósł kolejne opady, które były dobrym pretekstem do dłuższego leniuchowania męskiej części ekipy. Do popołudnia tylko się nawadnialiśmy i restowaliśmy. Później wpadliśmy na pomysł spaceru – dla aklimatyzacji i aby w końcu ruszyć tyłek. Łukasz zostaje w namiocie a ja razem z Adasiem i Michałem udajemy się na wysokość ok. 4000m. Kawał drogi… Nie dochodzimy nawet do pierwszego czystego lodowca. Z uwagi na późną godzinę zarządzamy odwrót. Po drodze spotykamy kilka osób – najczęściej tych, którzy po kilku dniach koczowania powyżej Meteostacji, wycofują się. Standardowo pod sam koniec dopada nas śnieżyca. Kolejna noc identyczna jak poprzednia. Kiepsko wyglądają również prognozy pogody.
12.09 – znowu to samo – pełno chmur, co chwila grzmoty, silne powiewy i śnieżyce. Stacja zaczyna świecić pustkami. Jedzenia mamy jeszcze na 2 dni a prognozy na weekend są mało optymistyczne. Po rozmowie ze spotkanym przewodnikiem postanawiamy również zejść na dół i po jednym dniu odpoczynku wrócić z powrotem. W tym miejscu nasze ‘pokazbekowe’ plany się posypały. Chcieliśmy uderzyć do Svanetii na górę Tetnuldi ale wybraliśmy ponowną próbę wejścia na Lodowy Szczyt.
Początkowy odcinek drogi zejściowej jest dla większości z nas przyjemnością. Jedynie Łukasz czuje jakieś dziwne kłucie w klatce piersiowej i wyraźnie źle wygląda. Odcinek z przełęczy do cerkwi pokonujemy w lejącym deszczu. Ze ścieżki robi się rwący, błotnisty potok i zaliczam ‘koziołka’. Cała urąbana w błocie i jak zwykle z tego powodu dziwnie uchachana
Zabieramy nasze rzeczy z klasztoru i po małym szukaniu zagubionego po drodze Michała, wieczorem jemy już khaczapuri, khinkali, sałatki i szaszłyki w miejscowej knajpce. Popijamy piwem i genialną lemoniadą o smaku wanilii lub anyżu. Obowiązkowo 2L domowego wina (przepyszne!) wypite na ganku naszego hostelu i poważne rozmowy o życiu do późnych godzin nocnych.
Następny dzień to w sumie jeden wielki odpoczynek. Trafiliśmy akurat na wydarzenie Red Bulla ‘Ger Get It’ czyli nic innego jak rajd przygodowy. Kibicowaliśmy zawodnikom, którzy przejeżdżali przez ‘centrum’ miasteczka (chociaż kibicowanie to zbyt wiele powiedziane
). Popołudniowe i wieczorne godziny to w zasadzie powtórka z dnia poprzedniego - z tą różnicą, że w restauracyjnym menu widniał tutejszy system zapisywania mowy i mieliśmy misję rozszyfrowującą (a zamiast pogaduch przy winie odbyła się partyjka w Tysiąca przy tym samym trunku).
Łukasz nadal niewyraźnie się czuje i postanawia zrezygnować z drugiej próby zdobycia Kazbeku. Bardzo żałujemy!!! ale szanujemy decyzję.
14 września odprowadzamy kolegę na ‘dworzec’ skąd udaje się on do Tbilisi a następnie do Kutaisi na lotnisko. My natomiast robimy zakupy na 6 dni i wyruszamy o godzinie 14 do cerkwi. Czujemy już chyba skutki aklimatyzacji bo mimo potwornego upału i nadal ciężkich plecaków dochodzimy na miejsce już po 1,5h. Spotykamy po drodze Polaków, którzy jednak spróbowali szczęścia i postawili na atak szczytowy w weekend. Prawie się udało… W otoczeniu bandy psiaków rozbijamy nasze dwa namioty. Przy kolacji obserwujemy ‘ciekawe’ zaloty psów do jedynej suki. Cały czas na siebie warczą, szczekają, mimo że do ludzi są przyjaźnie nastawione. Widać było, że niedługo któryś z kaukaskich walecznych zwierząt nie wytrzyma i zamieni się to wszystko w krwawą jatkę. No i stało się. Niestety gdzieś koło naszych namiotów w max 2h po zapadnięciu zmroku. Nagle usłyszeliśmy z Adasiem przekleństwa wychodzące z ust Michała. Psy podarły mu cały namiot… Spora wataha przetoczyła się po pałatce zostawiając krwawe ślady i rozdzierając materiał pazurami. Był w strzępach. Michał upierał się, że w nim zostanie ale kiedy wszedł ‘do środka’ wszyscy się roześmieliśmy. Razem z Adasiem przygarnęliśmy go oczywiście do siebie. Mimo ciasnoty spało się całkiem nieźle.
Kolejny dzień przynosi ładną pogodę a my znów mamy do pokonania drogę do Meteo. Idzie się o niebo lepiej niż za pierwszym razem. Mimo mgły na ‘brudnym’ lodowcu i lekkim zamotaniu się w poszukiwaniach szlaku w górę, docieramy do stacji po 5,5h.
Spotykamy znajomych ze szlaku Polaków – im się udało! Dwie ekipy przekazują nam info o oknie pogodowym 17.09. Jesteśmy optymistycznie nastawieni i w takich nastrojach rozbijamy z Adasiem namiot (Michał zmuszony jest spać w stacji).
16 września spędzamy odpoczywając. Pogoda w kratkę, ale popołudniem widoki po prostu powalają.
Poznajemy kolejnych dwóch rodaków. Jeden z nich już trzeci raz podchodzi do zdobycia Kazbeku. Zaczynamy odczuwać ekscytację… Za kilka godzin rozpoczynamy atak szczytowy!
Wstajemy o 3 w nocy. Jest 17 września. Ciepły posiłek, termos herbaty i o 4 wyruszamy z resztą ekip do góry. Widać gwiazdy i mimo że wieje to idzie się przyjemnie. Kiedy zaczyna świtać jesteśmy już przy białym lodowcu. Pogoda postanowiła nam nieco utrudnić zadanie i zaczyna silnie wiać. Część ludzi nie wytrzymuje tego zimna i zarządza odwrót (w tym jeden z Polaków poznanych dzień wcześniej). Drugi rodak, Tomek, chce spróbować i dołącza do naszego zespołu. Widoki po drodze bajeczne…
Mijamy dwa duże zespoły i robimy sobie chwilę postoju powyżej słynnej, wkopanej w śnieg, narty. Proszę Michała o foto z Adamem a ten wpada po biordo w szczelinę. Na szczęście ostrożnie wychodzi z niej sam ale wiemy już, że trzymamy się śladów pierwszej ekipy. Wszystkim nam towarzyszy… pies! Mały kundelek, który postanowił potowarzyszyć ludziom. Niesamowity! Mimo, że łapki mu marzły a oczy pokrywały się co chwila lodem to dawał radę. W końcu wyszliśmy z cienia na słońce. Ach, jak przyjemnie.
Byliśmy już drugim zespołem, reszta była gdzieś z tyłu. W pewnym momencie patrzymy jak ludzie przed nami zaczynają wchodzić stromym zboczem. Zwątpiliśmy czy aby na pewno tędy droga. Idą na czworaka ostro pracując czekanami. Postanawiamy walnąć ten odcinek trawersem ale mimo łagodniejszego podejścia nie jest ‘wygodnie’. Lepiej idzie się po śladach, mimo stromizny. Wracamy więc na ‘szlak’. Dochodzimy do sporego plateau, z którego widać już szczyt! Mordki się cieszą
Ostatni odcinek to niezłe psychiczne wyzwanie - droga wiedzie nachyloną ścianką (ok. 55 stopni).
Bardzo ostrożnie pokonujemy ten fragment (ok. 100m) i stajemy razem z psiakiem na szczycie! Jest 12.30. Słońce świeci, wiatr wieje, łezka się kręci w oku, widoki powalają…. Cudownie! 5.033m wpuściły nas na siebie
Kilka minut w silnym wietrze i zaczynamy schodzenie. Nie pamiętam kiedy tak się skupiałam na stawianiu kroków. Po pokonaniu ścianki nasz czworonogi przyjaciel dostaje całą paczkę kabanosów, którą dostaliśmy od Łukasza. Należy mu się! Po pokonaniu stromych odcinków skupienie odchodzi na dalszy plan i zaczyna wychodzić zmęczenie. Pomału przechodzimy lodowiec, na którym puch już mocno się nasłonecznił i trzeba trochę potorować w głębokim śniegu. Po 13h od startu jesteśmy znowu w stacji. Zmęczeni ale szczęśliwi. Michał i Tomek padają niemal od razu. Ja z Adasiem jeszcze nawadniamy się i rozmawiamy przez prawie 3h. Później już tylko błogi sen…
Następnego dnia pogoda już nie wygląda tak dobrze. To było prawdziwe okno pogodowe! Wyspani pakujemy manatki, żegnamy się z poznanymi warszawiakami i startujemy w dół. Ekspresowo schodzimy do cerkwi (ok. 3,5h) a następnie do miasteczka. Szybki prysznic u naszego Michaiła i lecimy oblewać nasz sukces. Lądujemy w znanej restauracyjce. Pijemy czaczę z Gruzinami, Ukraińcami Polakami i Czechami. Uczestniczymy w międzynarodowym karaoke zajadając się tradycyjnymi daniami kuchni gruzińskiej. Ogarnia nas totalne szczęście. Jeszcze na koniec trochę wina i sen…
19.09 – marszrutką udajemy się do Tbilisi. Tam zahaczamy się w znajomym hostelu (Michał był tam 2 lata temu) i idziemy pokręcić się po mieście. Dzieje się na ulicach
Miejscowe jedzenie i padamy na łóżka. Jesteśmy w hostelu sami! Dostaliśmy klucze i mogliśmy rozbijać się po całym domu.
Kolejny dzień mija nam głównie na zwiedzaniu. Pchli Targ na Suchym Moście i powrót do przeszłości - pamiątek z byłego ZSRR, zjedzenie wielu porcji najlepszych lodów śmietankowych jakie w życiu jadłam (dostępne w całej Gruzji po 0,5 GEL od sztuki) , wyprawa lokalną marszrutką na targ w Didube, wspólnie przyrządzona kolacja w ‘naszym’ hostelu oraz nocny spacer do ruin Twierdzy Narkila z fantastycznym widokiem na całą stolicę.
21 września o szóstej rano podążaliśmy już do dworca w Didube skąd wyruszyliśmy w długą podróż do Batumi (nie przepadamy za miastami, tym bardziej takimi wielkimi). Lokalny transport pędził jak szalony ale za to z długimi przerwami na odpoczynek i sprawdzaniem jakości pomidorów na co drugim przydrożnym bazarku. Batumi przywitało nas ulewą… Ach – jaki pech. Jesteśmy nad Morzem Czarnym a tu leje jak z cebra. Zaczepia nas jakiś kierowca i pyta czy chcemy domowy hostel. A niech będzie – na jedną noc nie ma większej różnicy. Przyjeżdża po nas właściciel – autem transportowym! Wrzucamy plecaki na pakę i w trójkę siadamy na dwuosobowej kanapie obok kierowcy. Jaki orient! Dojeżdżamy na najbiedniejsze osiedle, gdzie nie widać ani jednego turysty. Jest brudno, nie ma prądu… Uroki drugiej strony każdego z pięknych miast… Mimo deszczu ruszamy w miasto. Lądujemy przemoczeni w całkiem niezłej knajpce i konsumujemy pielmieni, zupę lobio i inne lokalne różności. Niedługo potem przestaje padać i spacer po porcie i promenadzie staje się prawdziwą przyjemnością. Woda w morzu bardzo ciepła!
Zaliczam przechadzkę po brzegu, która kończy się zanurzeniem do kolan.
Zapada zmrok. Pora wracać do domostwa. Po drodze robimy zakupy pamiątkowe (wino, wino i jeszcze raz wino!). W pokoju czeka na nas świeczka. Mimo że w nocy strasznie gryzą nas komary to nawet się wysypiamy.
Ostatni dzień. Odprowadzamy Michała na lokalny dworzec skąd uda się on w dalszą podróż – do Turcji (aby spróbować zdobyć Ararat) oraz do Iranu (na Damavand). Kto by pomyślał, że spędzimy razem cały wyjazd
Ja i Adam robimy zakupy w spożywczaku – głównie lody i lody. Na deser też lody i udajemy się na plażę. Pogoda fantastyczna - słońce, zero chmur, 27 stopni. Wygrzewamy tyłki i pływamy w morzu.
Po południu przechadzamy się jeszcze główną ulicą w poszukiwaniu ciekawych pamiątek dla najbliższych a ok. godziny 19 już siedzimy w marszrutce pędzącej do Kutaisi. Czeka nas noc na lotnisku, gdyż wylot mamy nad ranem. Oglądamy fantastyczny zachód słońca przez szyby pojazdu i w milczeniu żegnamy się na swój sposób z Gruzją… Do następnego! (będzie na pewno!)