Naszym tegorocznym celem urlopowym stał się, położony w południowej Francji, na wybrzeżu Morza Śródziemnego, region Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. Swój wymarzony wyjazd, zarazem wielką przygodę rozpoczęliśmy oczywiście od gór, o nich też będzie traktować ta część relacji.
Alpy Delfinatu, nazywane również Masywem Oisans, należą do południowej części Alp Zachodnich. Na obszar działalności wybraliśmy najwyższą grupę górską – Masyw Écrins, którego znaczną część obejmuje, utworzony w 1973, Parc National des Écrins. Najwyższym szczytem jest pierwszy, licząc od zachodu i południa, czterotysięcznik Alp i jedyny w tej grupie górskiej Barre des Écrins (4102 m n.p.m.). Nie leżał on jednak tym razem w sferze naszych zainteresowań.
Wyruszyliśmy skoro świt z Poznania, autostradami przez Niemcy, Szwajcarię i Francję. Zaplanowany wcześniej, wieczorny postój w Lucernie na Campingu International Lido oraz spacer brzegiem rzeki Reuss z butelczyną cydru
smakuje wybornie. Drugiego dnia docieramy na Camping ... w małej wioseczce La Berarde, nieopodal Saint-Christophe-en-Oisans. Niegdyś letnia osada pasterska jest obecnie obok Ailefroide centrum alpinistycznym Écrins. Ostatni odcinek trasy – wąska, kręta, wijąca się wśród przepaści droga do wioski, jest już sama w sobie niezłą przygodą. Jeśli do dodać do tego, towarzyszące nam wokół, od samego początku obrazy, czy można pragnąć czegoś więcej?
Camping de la Bérarde położony jest w przepięknym miejscu, gdzie nie spojrzysz, dookoła wszędzie góry. Pierwszego dnia po przybyciu, mieliśmy w planach, w zależności od dysponowanego czasu, „aklimatyzacyjną”, którąś z całkowicie ubezpieczonych dróg na najbliższej ścianie Tête de la Maye (2518m).
Taka ot bałucha, faktycznie przypominająca – jak przeczytałem w jakiejś relacji wcześniej – nieco naszą Świnicę, w przeciwieństwie jednak do niej oferująca sporo ciekawych i przede wszystkim całkowicie litych dróg. Jako, że godzina zrobiła nam się niewczesna, po szybkim rozstawieniu namiotu i posileniu się, wybieramy jedną z krótszych i prostych linii –
Gay Pied (AD – Assez difficle/trudno, max trudności 5b). Krótkie (~20min) i łatwe orientacyjnie podejście pod drogę nie nastręcza żadnych trudności. Dość szybko osiągamy miejsce startu.
Czym prędzej wskakujemy w stosowne wdzianka i zgodnie z ustalonym schematem na prowadzenie wychodzi Nuctea.
Pierwszy wyciąg jest zarazem jednym z dwóch kluczowych (5a/5b), 13-wyciągowej drogi. Nie sprawia on jednak większych kłopotów mej partnerce, podobnie zresztą kolejne dwa. Ja, zgodnie ze swoimi przewidywaniami, ruszam na początku trochę usztywniony, z każdym kolejnym przewspinanym metrem jest jednak lepiej. Po trzech wyciągach przejmuję brzęczące zabawki i tym samym prowadzenie.
Nie wychodzi nam to chyba na dobre, znajdując się w łatwiejszym terenie, nie mogąc znaleźć stałych punktów, trawersuję zbyt mocno w lewo, tym samym mylę drogi. Od tej pory topo nam średnio pasuje do przebywanego terenu
Mimo to, jako, że trudności porównywalne, drogę kontynuujemy obranym przeze mnie wariantem. Ostatni wyciąg drogi wyprowadza w zupełnie łatwy teren i ścieżkę łączącą się z drogą normalną na szczyt, wykorzystywaną również, jako drogę zejściową. Charakter drogi to głównie płyty i połogi z wymyciami. Zdjęć – jako, że trochę nam się śpieszyło – niewiele. Z uwagi na późną porę nie wchodzimy na szczyt, rozwiązujemy się i schodzimy w dół, nie pozostając jednak obojętnym na to się dzieje się wokół nas. Na dobrych kilka chwil, zza La Rochaille, odsłania nam fragment przepięknej i potężnej północno-zachodniej ściany Dôme de Neige des Ecrins (4015m), z pobudzającym moją wyobraźnię Pointe de Bonne Pierre na czele.
Drugiego dnia pobytu, wstępnie, zakładaliśmy kolejną dłuższą ubezpieczoną drogę na jednej z bliskich ścian – tym razem – Encouli. Z uwagi jednak na zapowiadaną świetną pogodę postanawiamy zmienić plany. Wysypiamy się, pakujemy i ruszamy ku jednemu z naszych głównych, prawdziwie górskich, celów tego wyjazdu – nie będę ukrywał – góry będącej jednym z moich wielkich marzeń. Czeka nas ~1380m wyczerpującego podejścia, z dość mocno wypchanymi, plecakami. Szpej, śpiwory, żarcie na 2 dni, trochę ważą, o czym przekonują się nasze plecy i ramiona. Po chłodnym poranku smaży okrutnie. Początek naszego szlaku wiedzie wspólnie z drogą zejściową dnia poprzedniego, południowo-wschodnim zboczem Tête de la Maye, skąd mamy doskonałe widoki na Tête du Chéret, Les Rouies a także majaczące w oddali Les Bans.
Przekraczamy drewniany mostek, coraz bardziej za nami pozostają Cîme de l’Encoula oraz górująca nad naszym campingiem Grande Aiguille de la Bérarde.
Odtąd mozolnie brniemy coraz bardziej w głąb Doliny Étançons. Przed nami Tête du Rouget, Grupa Gandolière, oraz Le Rateau.
Nie ich jednak wypatrujemy. W końcu za kolejnym zakrętem, za kolejnym zboczem, odsłania nam się i ON – biorąc pod uwagę sylwetkę oraz znaczenie dla historii alpinizmu, drugi, co do wysokości szczyt i zarazem symbol grupy Écrins – potężny
La Meije.
Chociaż widoczny, na bliższym planie, Pic Burcet w każdym innym przypadku przykuwałby mocno uwagę, tym razem moje myślą krążą wyłącznie wokół południowej ściany Le Meije.
Po pokonaniu ponad 500 metrów podejścia, docieramy do Refuge du Châtelleret, znajdującego się na wysokości 2232m. Trzeba przyznać, że schronisko jest ulokowane w doskonałym miejscu, naprzeciwko południowej ściany La Meije. Skwar, który leje się niemiłosiernie z nieba, wysysa z nas olbrzymie pokłady energii. Odpoczywamy dobre 40 minut uzupełniając płyny, puszeczka Orangine, mimo, że za cenę rozboju w biały dzień (3€!), smakuje wyśmienicie. Czas jednak ruszać dalej.
Wygodny szlak wiodący do Refuge du Châtelleret zamienia się w wyraźną, wijącą się w piargowisku perć, wyżej przez kilka pól śnieżnych oraz zanikający coraz bardziej Glacier des Etançons. Zgodnie zauważamy, że śniegu jest znacznie więcej niż w poprzednich latach. Podejście dłuży nam się straszliwie, ściana zdaje się wcale nie powiększać mimo upływającego czasu. Pot zalewa oczy, a stający się, z każdym krokiem cięższy plecak coraz bardziej przygniata do ziemi. Trzeba zająć czymś myśli – jest czym!
Zamykająca Dolinę Étançons, południowa ściana La Meije, to pionowe, suche urwisko zbudowane z dobrej skały. Szczyt ma kształt długiej, postrzępionej grani rozciągniętej ze wschodu na zachód, od przełęczy Brèche de la Meije po wcięcie Brèche Casimir Gaspard. Wznoszą się w niej kolejno turnie Grand Doigt i Pic du Glacier Carré, wierzchołek zachodni, najwyższy – la Meije Occidentale, czyli Grand Pic de la Meije, turnie Zsigmondy, wierzchołek centralny, czyli Doigt de Dieu oraz la Meije Orientale.
Często przystajemy i łapiemy oddech, podziwiając piękno pozostającej coraz bardziej za nami Doliny Étançons, wraz z zamykającymi ją kolosami w postaci Cîme de l’Encoula, Grande Aiguille de la Bérarde oraz Pointe du Vallon des Étages.
Wreszcie docieramy do ostatniego pola śnieżnego pod pięknym i potężnym Filarem Promontoire, rozcinającym na dole lodowiec des Etançons na dwie części. Wznoszący się ponad filarem skalny ząb to Pyramide Duhamel. Nie zakładając raków, przekraczamy lodowiec i po pokonaniu niespełna 1400 metrów przewyższenia, docieramy (tak nam się wtedy wydawało) do dzisiejszego naszego celu, zawieszonego na skałach ostrogi filara, na wysokości 3092 metrów n.p.m. – Refuge du Promontoire.
Robię ostatnie zdjęcie wracających z Le Râteau i przełęczy Brèche de la Meije, po czym niezwłocznie wchodzimy na górę.
Sterty szpeju suszące się na barierkach na zewnątrz i tłumy zalegające wewnątrz schronu, od samego początku wywołują u nas spore zaniepokojenie. Ściągamy buty i ładujemy się do środka. Opiekująca się refuge i zarazem przewodnik Nathalie informuje nas, że jeśli nie mamy rezerwacji nie możemy zostać na noc. Obłożenie jest tak wielkie, że mimo naszych próśb i Jej dobrych chęci nie jest w stanie nas przyjąć nawet na skrawek podłogi. Ludzie zalegają również na zewnątrz schroniska. Jesteśmy jednocześnie zszokowani i podłamani. W tym momencie dociera do mnie jak wielki błąd popełniłem nie zadzwoniwszy wcześniej, nie rezerwując noclegu, choćby nawet z samego rana. Nie jesteśmy przygotowani na spędzenie nocy w temperaturze spadającej do -10°C. Nie mamy wyboru, musimy schodzić, a marzenia o wielkiej, sławnej, wymarzonej górze odłożyć na półkę.
Postanawiamy jednakże zanocować w mijanym wcześniej, Refuge du Châtelleret i rano spróbować podejść w górę raz jeszcze. Wiąże się to z kolejnymi 800 metrami, tym razem w zejściu. Gdy docieramy zmęczeni do schroniska (tu nie ma problemu z miejscem dla nas), zjadamy tylko liofa, zapijamy herbatą i idziemy w kimę. Rano, jeszcze po ciemku ruszamy w górę. Ku naszemu zaskoczeniu, długi sznurek światełek na normalnej drodze, filarem Promontoire, jest już na mocno zaawansowanym etapie. Mimo to idziemy, gdy docieramy do schronu jest ~8:30. Wchodzimy do środka by zagrzać się gorącą herbatą. Już w drzwiach zaczepia nas, opiekujący się refuge razem z Nathalie, Frédi. Pyta gdzie zamierzamy iść. Gdy w odpowiedzi słyszy: „Grand Pic – Arête du Promontoire”, zaczyna nam odradzać wyjście z uwagi na późną porę. Tłumaczy nam, że na wspinaczkę na szczyt i powrotną drogę zjazdami potrzeba 12h, dla bardzo szybkich zespołów minimum 10h. My nie mamy nawet 10h do zapadnięcia zmroku. Konsternacja jeszcze większa niż wczorajszego wieczoru. Kilka minut rozmawiamy z nim, potem już sami analizujemy wszystkie za i przeciw. Choć serce wyrywa, nie chcąc się pogodzić z zaistniałą sytuacją, pragnie iść w górę, spróbować – rozum podpowiada, że to mocno nierozsądne. Arête du Promontoire oferuje trudności AD, 4a>3c, 890 metrów wspinania. Niewątpliwie czekałoby nas kilka godzin zjazdów nocą, w zupełnie nieznanym terenie, w temperaturze spadającej grubo poniżej 0°C. Dodatkowo wiemy, że wieczór ma się załamać pogoda. Z ogromnym bólem i jeszcze większym żalem postanawiamy jednak schodzić. Całą drogą powrotną przeklinam siebie w myślach, za niewykonanie jednego głupiego, a jakże kluczowego telefonu…
Na pożegnanie pozostaje kilka zdjęć Doliny Étançons wraz z ograniczającymi ją orograficznie z lewa i prawa szczytami, po czym schodzimy. Żalu opisać nie sposób…
Vallon des Étançons; Cîme de l’Encoula, Grande Aiguille de la Bérarde, Pointe du Vallon des Étages, Tête de la Gandolière, La PlaretPic Nord des Cavales, Tour Carrée, Roche Méane, Grande Ruine, Tour Choisy, Pic BourcetTête de Rouget, Pic Gény, Cols du Plaret, Le Plaret, Tête S du Replat, Tête Nord du ReplatW Refuge du Châtelleret, na chwilę siadamy. Zbieramy część gratów, pozostawioną przed porannym wyjściem i przepakowujemy się. Ci, którzy zasłużyli na to, raczą się miseczką gorącej czekolady.
Na mostku przed campem, robię jeszcze zdjęcie, przepięknej rzeki Vénéon wraz z majaczącym w oddali Ailefroide Occidentale.
Wczesnym wieczorem, zgodnie z prognozą pogoda się psuje. Niebo, ni stąd ni z owąd zasnuwają ciemne chmury. Całą noc w dolinie pada deszcz, a powyżej 2800m śnieg. Rano również cały czas pada, do południa na zmianę wychodzi słońce, by po kilkunastu minutach rzęsiście lać.
Prognozy na cały dzień nie są najlepsze. Nazajutrz z kolei, do wieczora ma być pogodnie, potem ma nastąpić kilkudniowe załamanie pogody.
Zwijamy namiot i pakujemy się. Przyznam szczerze, że jedną nogą jesteśmy już blisko by wsiąść do samochodu, zatrzasnąć za sobą drzwi i udać się w dalszą drogę ku naszej kolejnej przystani podczas tego wyjazdu. Próbujemy jednak jeszcze raz, Nuctea dzwoni do Refuge du Soreiller. Mamy jednak problem z połączeniem, usiłujemy dodzwonić się oboje, raz za razem. W końcu udaje się połączyć i ktoś odbiera. Nie bez problemów próbujemy zabukować nocleg, włączając w to, pomoc naszego rodaka, pracującego przy remoncie schroniska – Krzysztofa. Oczywiście podczas rozmowy dowiadujemy się, że bez rezerwacji nie ma możliwości spędzenia nocy w schronie. Tym razem nocleg mamy jednak zaklepany.
*****Stawiamy wszystko na jedną kartę, jedziemy do Les Étages. Na parkingu kolejne przepakowanie, przebieramy się i w drogę. Przed wejściem na szlak, z tabliczki dowiadujemy się o tym, że z powodu remontu schronisko do końca lipca było całkowicie zamknięte. Jak na złość, czy może raczej powinienem napisać na szczęście, prognozy nie do końca się sprawdzają. Na podejściu towarzyszy nam ponownie niemożliwy skwar i duchota. Pot ponownie zalewa nasze ciała. Pokonując kolejne metry w górę, kolejne zakosy, odsłaniają się nam coraz bardziej zachwycające widoki.
Dôme de Neige des ÉcrinsLes Rouies, Tête de l’Étret, Tête des Fétoules, Tête de Malacombe, Tête de l’Ours, L’Olan, Aiguille de l’Olan, Aiguille d’Entre-PierrouxGrande Aiguille de la Bérarde, Cime de Clot Châtel, Pointe du Vallon des ÉtagesNa główne danie, wyczekiwany przez nas z niecierpliwością widok, musimy jednak jeszcze trochę poczekać, nazywając rzeczy po imieniu – jeszcze podejść. Przekraczamy Ruisseau d’Amont, który bierze swój początek u podstawy Cascade. W końcu kaskady i upragniony amfiteatr du Soreiller odsłaniają nam się w całej okazałości.
Sprawnie pokonujemy kolejny fragment szlaku i na rozległym piarżysku Doliny Soreiller, ucinamy sobie krótką przerwę. Widoki mamy doskonałe – przed nami cała Grupa du Soreiller (Aiguille Occidentale, Aiguille Centrale i Aiguille Orientale) oraz La Plaret.
Uwagę przykuwa jednak najbardziej urodziwa sylwetka w okolicy. Przed naszymi oczyma w całej okazałości, wznosząca się w centrum kotła Soreiller, wspaniała iglica –
Aiguille Dibona. Znam jej kształt doskonale. Odkąd ujrzałem ją pierwszy raz, bodajże przed dwoma laty, wiedziałem, że ta chwila nadejdzie, że stanę u jej stóp. Jeszcze kilka chwil i ten moment nastąpi.
Wolnym krokiem, bacznie lustrując „naszą” południową ścianę, docieramy do Refuge du Soreiller znajdującego się u stóp Aiguille Dibona. Na miejscu okazuje się, że schronisko zamieniło się w jeden wielki plac budowy. To tłumaczy małą liczbę miejsc dostępnych w tym okresie w stosunku do podawanej w oficjalnych źródłach. Warto dodać, że w schronisku obowiązuje całkowity zakaz spożywania własnych posiłków. W cenie noclegu, zawarta jest kolacja, śniadanie i pobudka
Meldujemy przybycie przesympatycznej Martine Turc. Nowością dla nas jest, szczegółowe przepytanie nas przez opiekunkę refuge, odnośnie celów na kolejny dzień. Na jaką górę się wybieramy, którą drogą itd. To, prócz względów bezpieczeństwa podczas wspinaczki determinuje m.in. przydział do danego pokoju i godzinę pobudki przez samą Martine.
Z uwagi na to, że do kolacji (~18) zostało nam jeszcze trochę czasu, idziemy rozkminić start naszej drogi. Biegam również trochę tu i tam. Wieczór zaiste piękny + miejsce szczególne = mrotschny zespół napięcia nerwowego
Sami spójrzcie!
Aiguille Orientale du SoreillerPic Gény i Tête du RougetPointe du Vallon des ÉtagesCzas jednak biegnie nieubłaganie, pora na kolację. Zasiadamy do stołu w sympatycznym towarzystwie trzech zespołów francuskich oraz pary katalońskiej. Na kolację gospodyni serwuje nam zupę jarzynową i danie na wskroś francuskie – sos boloński i ciastko
Wszystko w sporych porcjach i potrójnych dokładkach. Do tego oczywiście po szklanie wina! Z rozmów i włączonego nasłuchu wiadomo już, kto, gdzie i jak jutro się wybiera. Martine oddaje nam także telefon satelitarny z prognozą na jutrzejszy dzień. Noc, poranek i południe pogodne, popołudniu ma zacząć się psuć – trzeba będzie się śpieszyć. Trochę siedzimy i gadamy, wypadamy jeszcze na mający miejsce w dolinach mgielny spektakl, po czym kładziemy się spać.
Grande Aiguille de la Bérarde, Cime de Clot Châtel, Pointe du Vallon des Étages, Tête de l’Étret, Tête des FétoulesPobudka przed siódmą, zbieramy się średnio śpiesznie. Ostatnie przepakunki, śniadanie. W porannym menu płatki z mlekiem, chleb z dżemem, kawa i pora wychodzić przed schronisko. Jeszcze jedno zdjęcie kolosów doskonale widocznych sprzed schroniska i pod drogę.
Pointe du Vallon des Étages, Tête de l’Étret, Tête des FétoulesOd początku mojego zainteresowania i wielkiej fascynacji Aiguille Diboną jasny był wybór linii, którą chcieliśmy wejść na szczyt. Droga południową ścianą –
Voie Madier, bo o niej mowa to 14 długich, wymagających wyciągów (TD – Tres difficle (nadzwyczaj trudno); 412m; max trudności 6a+). Uznawana za najładniejszą i zarazem najtrudniejszą z trzech klasycznych dróg wejściowych.
Droga startuje ogromnym ukośnym zacięciem widocznym z refuge. Podejście ze schroniska zajmuje parę minut.
Przed nami ruszają dwa zespoły francuskie, pierwszy z nich odbijający w wariant Berthet-Boell-Stofer po czterech wyciągach. Drugi natomiast wybierający się na klasyk rejonu, jedną z nowoczesnych, całkowicie ubezpieczonych dróg – Visite Obligatoire.
Uzgadniamy, że poprowadzę pierwszą, łatwą (III) długość liny. Biegnie on rysami przez płyty do wielkiego tunelu. Praktycznie przebiegam ten wyciąg, zakładając jeden przelot na 60 metrach. Startujemy chyba odrobinę za nisko, bo do stanowiska brakuję mi ładnych klika metrów liny. Zmuszony, więc jestem założyć pośredni stan, po czym ściągam do siebie mą partnerkę. Podchodzimy wyżej do właściwego stanowiska, tuż pod tunelem i zamieniamy się na prowadzeniu. Dochodzi do nas para katalońska, która będzie nam towarzyszyć. Drugi wyciąg początkowo prowadzi tunelem (V). Tu już trudności znacząco rosną, dodatkowo idąc z plecakiem na drugiego nie mogę się przecisnąć. Choć nigdy nie brałem udziału w akcjach jaskiniowych, przez moment czuję się jak uwięziony w zacisku. Z plecakiem ani rusz w górę, na zdjęcie go, mimo dramatycznych prób nie ma szans. W końcu szarpiąc się i napierając z impetem przeciskam się jakoś i wydostaję z tunelu. Zanim ruszę w górę podwójną rysą muszę odsapnąć kilka chwil. W 2/3 ładnej, dobrze urzeźbionej, lecz niełatwej rysy, na małym, ale wygodnym progu dostrzegam Nuctee na stanowisku. Dochodzę do Niej i przekazuję szpej. W międzyczasie obserwuję jak radzą sobie, wspominani przeze mnie już, Francuzi na Visite Obligatoire. Trzeba przyznać – zacna linia!
Kolejny, trzeci wyciąg (V), prowadzi rysą, często i chętnie korzystamy również z płyt po lewej.
Popełniamy jednak błąd i mijamy wygodne stanowisko. W związku, z czym Nuctea zmuszona jest pokonać wymagającą przewieszkę i motać stanowisko w dość nieciekawym miejscu, w rysie pod jedną z kolejnych przewieszek. Mimo, że informuję zespół z Katalonii o dobrym stanowisku poniżej naszego, prowadząca w ich zespole również mija stan, ładując się w wolny kawałek rysy tuż nad nami. Trzy osoby w tym miejscu to zdecydowanie za dużo. Jak najprędzej to możliwe, przejmuje zabawki i ruszam w górę. Po pokonaniu fragmentu czujnej płyty, mam przed sobą kolejną przewieszkę, brak stopni, obłe krawędzie pęknięcia i to wszystko tylko za V! Nie bez kłopotów przedzieram się przez trudności. Potem zacięcie, kolejna przewieszka, nieco łatwiejsza jednak. W końcu osiągam wygodny stan pod ogromną mokrą czarną przewieszką i ściągam do siebie partnerkę.
Kolejny wyciąg zaczyna się kilkumetrowym, jakżeby inaczej ryso-zacięciem, po czym na przeszkodzie staje ogromna, czarna, mokra przewieszka. Omijamy ją piątkowym, 15metrowym trawersem w lewo przez płyty. Mając w pamięci zeszłoroczny, trawers na Festiwalu Granitu na Zamarłej, w tych samych trudnościach, który sprawił nam nieco problemów, jestem przygotowany na kawał wymagającego wspinania w poziomie. Idzie jednak bardzo sprawnie i bez problemów pokonuje trawers, odbijam ponownie w prawo i łatwiejszym terenem osiągam szeroką ławkę ze stanem.
Kontynuujemy wspinaczkę delikatnym, ukosem rynnami, najpierw w prawo (IV+), potem wracamy kilka metrów w lewo i ciągiem ukośnych rys w prawo. Potem kolejny trawersik w prawo do nachylonej płyty i osiągamy dno wielkiego zacięcia powyżej czarnej przewieszki. Napieramy w górę zacięciem, z początku lewym skrajem, wyżej jego dnem(V+). Na drodze staje nam, (która to już, nie zliczę) mocno eksponowana przewieszka, którą to wychodzimy z zacięcia w prawo. Dobre chwyty, mimo to jak na wycenę IV, bardzo hardo! Ekspozycja robi swoje. W ten sposób dochodzimy na dobry wąski stopień, z którego uciekamy w lewo nad przewieszką (IV+) i dochodzimy do łatwej płytowej rampy prowadzącej do przewieszonej(!) ścianki. Tę pokonujemy jak z bicza strzelił wprost(IV+). Tu coś mylę w topo i zamiast wyjść kominem pod wielkim kuluarem i trzymetrową płytą ze spitami, wychodzę z prawej strony zacięciem na obszerną półkę Boella. Tym samym jesteśmy mniej więcej w połowie ściany. Raz, dwa, trzy dociera do mnie Nuctea.
Podczas wybierania liny dzieje się jednak coś, co powinno mnie zaniepokoić, ale zignorowałem to. Po raz pierwszy łapią mnie skurcze mięśni. Wrzucam jednak batona, zapijam mlekiem z tuby, multiwitaminą i idziemy dalej. Pokonujemy kilkunastometrowy, prosty, trójkowy trawers na prawy skraj półki. Stan można zrobić zarówno z wielkiego bloku skalnego jak i z dwóch spitów. My wybieramy tę drugą możliwość. Wspinający się za nami do tej pory, Katalończycy wybierają łatwiejszy wariant Voie Berthet – Boell – Stofer z półki Boella.
Przed nami natomiast dziewiąty kluczowy wyciąg drogi, słynna la fissure Madier, kiedyś V+, po wypadnięciu zaklinowanego kamienia z rysy, trudności w zależności od źródła oscylują w granicach 6a/6b. Już pierwsza 15-metrowa rysa (V+) pokazuje mi, że łatwo nie będzie. Obłe, nikłe chwyty, słabe stopnie wymagają sporych umiejętności. Dodatkowo większych friendów, które siadłyby mi w rysie doskonale (C4, 3 i 2), użyć nie mogę. Mam świadomość, że znacznie bardziej potrzebne będą mi wyżej. Docieram rysą do sporej przewieszki, wykonuję pod nią kilkumetrowy trawers i atakuję wprost. Przewieszka według niektórych źródeł rzekomo za V, jest znacznie trudniejsza! Zupełny brak stopni i tylko ogromny ząb, z pomocą, którego trzeba wydostać się wykorzystując mantle. Walcząc na całego, wydostaję się ponad przewieszenie, a przecież największe trudności wciąż dopiero przed nami.
15 metrów pode mną na stanowisku stoi marznąca asekurująca mnie Nuctea. Pod Nią, ponad 200 metrów lufy do podstawy ściany, wyjścia nie mam, trzeba napierać. Kolejne metry rysy (6a+?) przede mną to już walka o życie. Zdecydowanie zbyt długo maruderuje w tym miejscu, ale naprawdę jest cholernie trudno! Rysa traci zupełnie rzeźbę, stoję tylko na jedynym małym stopieńku, zamieniając od czasu do czasu nogi, restując zmęczone mięśnie. Klinuję kolano lewej nogi i biodro tak głęboko jak tylko się da, wyszukując jakichkolwiek, najmniejszych, choć chwytów. Szału nie ma, na prawą rękę słaba krawądka. Lewą z kolei, na której jeszcze przed momentem był zegarek zdjęty zębami, klinuję pięść. Zbieram się tak kilka razy i rezygnuję, szpej u pasa cholernie przeszkadza. W końcu wydając z siebie okrzyk, wstawiam wysoko stopę w rysę i strzelam dynamicznie do dobrego zęba na podchwyt! Sapiąc i wydzierając mordę wychodzę z opresji po skale na tarcie. Potem jeszcze kilka metrów czujnego terenu i łatwiejszym(IV) terenem wydostaję się na obszerny taras ze stanowiskiem. Motam stan i ściągam partnerkę. Jestem pełen podziwu szacunku dla Niej, za pokonanie tego wyciągu z plecakiem, nawet idąc na drugiego!
Ostatnia długość liny dała mi solidnie w dupę. Po raz kolejny podczas wybierania liny, łapią mnie skurcze mięśni. Do szczytu pozostało nam jednak już tylko pięć krótszych wyciągów. W tym dziesiąty, ostatni z trudniejszych (V) przed nami. Biorę zabawki i startuję. Zmęczone mięśnie dają jednak o sobie znać. Pokonuję parę pierwszych metrów wymagającej płyty, wpinam się do spita, idę wyżej, na słabych stopniach, słabych chwytach łapią mnie skurcze jednocześnie obu rąk – odpadam. Na szczęście nie lecę daleko, zawisam na spicie. Mam jednak spore kłopoty ze skurczami, zaciśnięte palce lewej dłoni otwieram… zębami, inaczej się nie da. Skurcze mięśni wykrzywiają mi ręce i palce. Kilka chwil zajmuje mi doprowadzenie się do porządku. Dopiero wtedy mogę spokojnie iść dalej. Najpierw przez żłobkowaną płytę, potem pokonując kolejną, łatwą tym razem przewieszkę dochodzę do stanu.
Kolejny wyciąg przechodzący na wschodnie ostrze grani, potem na spory taras prowadzi Nuctea. Gdy docieram do niej do stanowiska z niepokojem pokazuje mi czarne chmury, dosłownie pędzące z zachodu. Po chwili zaczyna padać śnieg. Zostały nam już tylko 3 wyciągi do topu. Szybko analizujemy, co robić. Wycof i zjazdy południową ścianą są pozbawione sensu. Jedyne wyjście, jakie mamy to w górę. Przejmuję szpej i cisnę. Wyciąg miał być czwórkowy, źle jednak odczytując topo i ładuję się w jakieś mega trudne płyty. Potem zamiast kierować się ku wschodniemu ostrzu grani, trawersuję po płytach na zachodnią ścianę i zakładam stanowisko na wielkiej póle. Ściągając Nucteę do siebie dostrzegam poniżej nas stan. Warunki są coraz gorsze, spada widoczność, do tego suchy śnieg przechodzi w marznący śnieg z deszczem uniemożliwiając powrót płytami do właściwej drogi. Na domiar złego, jakby to wszystko było mało, tracimy jedno reverso. Mimo, że trudno nam się z tym pogodzić, uświadamiamy sobie, że to koniec naszej wspinaczki. Po pokonaniu 12 wyciągów w tym kluczowych trudności. 60 metrów, dwa łatwe wyciągi (IV i III) od wymarzonego szczytu, trzeba stąd uciekać. Wycofujemy się krótszą zachodnią ścianą. To jedno z trzech ostatnich zdjęć przed zjazdem, po czym aparat wędruje na dno plecaka.
Nie jest to jednak koniec naszych przygód na Dibonie. Cały czas zostaje nam jeszcze zjechać bezpiecznie na dół posiadając tylko jeden przyrząd. Trzeba to zrobić nie dając się zabić i najlepiej bez użycia pomocy z zewnątrz. Warunki coraz gorsze, mokro, zimno, coraz mniej widać. Robimy ogółem cztery zjazdy. Do przedostatniego zjazdu wszystko idzie zgodnie z planem. Działamy jak automat: zjeżdżam, dokładam repy (zawsze targane ze sobą dodatkowo na dnie plecaka w końcu się przydały) do dwóch spitów stanowiskowych, potem zjeżdża do mnie Nuctea, ściągamy linę i od nowa. Po przedostatnim zjeździe, podczas ściągania, na ogromnym podwójnym zębie w linii zjazdu, zahacza nam się lina. Mam węzeł, szarpię się z nią, lecz ta ani drgnie! Jesteśmy ~15 metrów nad ziemią, zmęczeni, coraz bardziej zmarznięci, teren mocno nieciekawy, a ja szarpię się już z liną chyba jedynie siłą woli. W końcu Nuctea zwraca mi uwagę, że będziemy musieli ją zostawić. Schodzi na żywca ostatni fragment ściany, chwilę potem dołączam do Niej u stóp ściany. Wrzucam wszystko do plecaka jak leci. Widoczność spada do paru metrów, tracimy ze sobą kontakt wzrokowy. Udaje nam się jednakże dosyć szybko odnaleźć ścieżkę zejściową i po niespełna godzinie przemoczeni, zmarznięci, ale cali, docieramy do schroniska, gdzie wywołujemy niemałe poruszenie i westchnienie ulgi zarówno Martine, jak i całej reszty siedzącej w refuge. Jak się okazuje jednak, nie jesteśmy ostatni. Ze ściany wciąż wycofuje się dwójka chłopaków z Warszawy z drogi Visite Obligatoire, którzy nieco później zaczęli się wspinać. Po jakimś czasie i oni bezpiecznie docierają do schroniska.
W ten oto sposób kończy się nasza tegoroczna przygoda z Alpami Delfinatu, czeka nas już tylko zejście na dół. Szczęście w nieszczęściu, ustaje deszcz i powoli zaczyna się przejaśniać. Majestatyczna i niedostępna Aiguille Dibona żegna nas jednak posępnie.
Nieco na osłodę, drogę powrotną postanawia nam wynagrodzić płomieniami, zachodzące wśród szczytów słońce.
Grande Aiguille de la Bérarde, Cime de Clot Châtel, Pointe du Vallon des ÉtagesPointe Maximin, Aiguille d’Entre-Pierroux„Partye tego rodzaju podejmujemy przecież w pierwszej linii dla ponęty, jaką przedstawiają trudności same dla siebie, a nie dla ostatecznego celu, który można w inny sposób łatwiej osiągnąć”Z tymi słowami Emil Zsigmondy, jednego z prekursorów sportowego alpinizmu, wyjeżdżałem do Francji. Można by rzecz, że nic w Alpach nam się nie udało. Jednak chyba nie do końca tak jest. Na chłodną analizę dla mnie jednak jeszcze za wcześnie.
Po zejściu do doliny i jeszcze jednym noclegu na Campingu de la Bérarde, ruszamy dalej, ale o tym już innym razem.
Oryginał:
Pionowe MyśliWięcej zdjęć w galerii: Provence-Alpes-Côte d’Azur |
Część 1: Alpy Delfinatu