Plany na wyjazd w Tatry był już od początku bieżącego roku. Staraliśmy się z Krzyśkiem umówić już od długiego czasu na wspólny wyjazd. Do tej pory pogoda jednak nie pozwalała na jakąkolwiek akcję górską. Jedyne co to mi się udało w pierwszy weekend stycznia wejść na Świnicę a Krzyśkowi na Kozi Wierch.
Od ponad miesiąca obserwowaliśmy kamery, prognozy pogody, wpisy Raffiego na forum... niestety nie wyglądało to dobrze a ciśnienie na wyjazd w góry ciągle rosło. W końcu pojawił się jeden dzień, w którym pogoda mogła być w miarę OK. Niestety ja jakoś miałem dziwne przeczucie co do tego dnia a dodatkowo nie mieliśmy sprecyzowanego celu wyjazdu. W związku z tym postanowiliśmy przełożyć nasz wyjazd na inny dzień. Jak się później okazało jednak nie słusznie, ponieważ pogoda tego dnia była super. Niesmak pozostał, ale coś się wyklarowało na horyzoncie. Postanowiliśmy skorzystać w końcu z naszych legitymacji KW i wyruszyć na Słowację. Dodatkowo parę dni wcześniej Olga wrzuciła na Picasse swoje zdjęcia z Kończystej co tym bardziej nakierowało nas na konkretny szczyt.
Przyszedł w końcu dzień, w którym postanowiliśmy zaryzykować. Jak pisali w Tygodniu Podhalańskim w ten dzień miało być pogorszenie pogody. Halny miał odejść w "niepamięć" a nad Tatrami miały pojawić się chmury. Tak czy inaczej postanowiliśmy zaryzykować i sprawdzić co z tego wyjdzie.
Krzysiek zadzwonił w środę, czy może jednak zamiast iść na ściankę nie jedziemy w tatry? Nie trzeba było długo się zastanawiać. Chwilę później miałem już urlop na czwartek a jedyne co zostało to spakować się i porządnie "wyspać" przed wyjazdem.
Godzina 3:15 i wyjeżdżamy z Krakowa i kierujemy się na Popradské Pleso. Jedzie się całkiem sprawnie. Nie jest ślisko, pogoda dobra, bo ani śniegu ani deszczu a w dodatku chwilami termometr skacze do 6*C. Na miejsce dojeżdżamy przed godziną 6:00. Pakujemy się szybko, zabieramy toboły, odpalamy czołówki i idziemy w kierunku schroniska. Tutaj pogoda niestety trochę się zmieniła, bo zaczyna padać śnieg. W dodatku samo dojście do schroniska też nie należy do najlepszych bo na "szlaku" znajduje się cieniutka warstwa lodu, która spranie uniemożliwia nam szybkie maszerowanie. Tak czy inaczej w miarę sprawnie nam idzie maszerowanie i po niecałej godzinie meldujemy się pod schroniskiem. Czas mamy dobry toteż wydaje nam się, że możemy zrobić naprawdę dobry czas i w miarę sprawnie dotrzeć na Przeł. pod Osterwą.
Jakieś było nasze zdziwienie, gdy idąc w kierunku przełęczy musieliśmy poruszać się w śniegu niczym Himalaiści. 10 kroków do przodu, 10 sekund przerwy. 10 kroków do przodu i 10 sekund przerwy. Śnieg sprawnie zatrzymywał nas przed zdobywaniem wysokości. Na szczęście jednak humor nam się poprawia, ponieważ chmury a w zasadzie to chyba mgła, zaczyna znikać a naszym oczom ukazują się szczyty pobliskie szczyty.



Mimo tego, że pod schroniskiem mieliśmy super czas, to na przełęcz docieramy dopiero w rejonach godziny ~9:00. Robimy mała przerwę na jedzenie i picie. Ja dodatkowo jeszcze postanawiam się przejść w celu zrobienia paru fotek. Udaje mi się nawet odnaleźć dwie zdziwione moją obecnością kozice, które akurat biegają po stokach.

Po szybkim jedzeniu ruszamy w dalszą drogę i kierujemy się na Tępą.
Idzie się już zdecydowanie lepiej niż od schroniska. Śniegu niestety nie ma za wiele a na naszej drodze jest pełno wystających kamieni. Wybieramy drogę lawirując miedzy nimi, ponieważ przynajmniej wtedy nie zapadamy się pod łydki w śniegu.
Droga na Tępą mija w zasadzie całkiem sprawnie. W dodatku pogoda wydaje się być idealna. Chmury nisko w dolinach, słońce wysoko. Jednym słowem mówiąc idealnie. Nawet co dziwne nie jest specjalnie zimno. Robimy szybką przerwę na kolejny łyk wody, parę zdjęć i ruszamy tym razem w dół pod zbocza Kończystej.




Podczas zejścia śnieg ponownie nas rozczarował. Tym razem były go już trochę więcej a co za tym idzie zapadaliśmy się po kolana. W dodatku kiedy dotarliśmy na Stwolska Przeł. pogoda zaczęła się trochę pogarszać. Na szczęście na chwilę obecną chmury omijały nas z każdej strony. W zasadzie były wszędzie a nie na Kończystej
Podchodząc w górę było coraz gorzej, jednak nie na tyle źle, aby zawrócić. Myśleliśmy, że pójdzie nam o wiele sprawniej, jednak warunki śniegowe jak i dosyć strome podejście zrobiły swoje. Po około półtoragodzinnym podejściu dotarliśmy pod szczyt byliśmy wykończeniu. W dodatku warunki atmosferyczne zdecydowanie się pogorszył. Jako, że nigdy żaden z nas nie był na Kończystej w lecie, nie bardzo wiedzieliśmy od której strony zabrać się do wejścia na sam wierzchołek. Ja coś tam powalczyłem i w końcu przy pomocy mocno zablokowanego czekana udało mi się wejść na szczyt. Krzysiek postanowił jednak, że nie idzie dalej i poczeka na mnie. Łapały go skurcze a dodatkowo samo wejście nie należało do najłatwiejszych. Prawda jest taka, że stwierdził też, że przy takiej pogodzie nie wejdzie na kowadło a przecież bez kowadła to i tak dupa a nie szczyt!
Ja jednak postanowiłem się jednak wdrapać na szczyt i przynajmniej rzucić okiem na owe słynne kowadło. Spojrzałem mu głęboko w oczy, tak aby wiedziało, kto tu jeszcze wróci! Niestety sam nie odważyłem się przy obecnych warunkach wejść na nie. Jednak co się odwlecze to nie uciecze


Schodzić postanowiliśmy żlebem na prawo od naszego wejścia. Śniegu było na tyle dużo, że szkoda było tracić czasu na zejście, a najlepszą opcją wydawał się zjazd! Nie trzeba było długo przekonywać Krzyśka o tym pomyśle. Oboje w dość dużych odstępach usiedliśmy na tyłkach i zaczęliśmy spokojnie zjeżdżać w dół.
Po nieudanym wejściu na kowadło nasz dupozjazd był chyba największą zabawa do tej pory

W końcu nie dość, że był długi to jeszcze stok był na tyle stromy, że nie musieliśmy specjalnie się wysilać aby nabrać prędkości.

Oczywiście po naszym zejściu ze szczyty pogoda się znowu zmieniła. Chmury odsłoniły szczyt... Dla nas niestety było już jednak za późno. Czas był wracać do samochodu a, że pora byłą już późna to chcieliśmy się śpieszyć aby nie wracać po nocy. Postanowiliśmy, że nie będziemy szli przez Tępą bo się wykończymy a okrążymy Klin i zejdziemy w stronę Doliny Wielickiej, gdzie między drzewami widzieliśmy szlak prowadzący w stronę naszej trasy.
Zejście było straszne. Nie dość, że zapadaliśmy się w śniegu to jeszcze był przed nami kawał drogi. Gdy udało nam się ominąć Klin, po raz kolejny pogoda nas niemiło zaskoczyła. Chmury przykrywały naszą trasę na tyle sprawnie, że nie bardzo wiedzieliśmy w którą stronę się kierować. Na czuja obraliśmy kierunek trasy i powoli, wpadając co chwilę po kolana/uda, w szczeliny między kamieniami, poruszaliśmy się w dół. Dotarliśmy w końcu do żlebu, który wydawał się zdecydowanie najlepszym zejściem do linii lasu. Jakieś było nasze zdziwienie, gdy żleb mimo, że wyglądał na dobrą drogę był całkowicie porośnięty kosówką. Musieliśmy się przedzierać niczym przez dżunglę stając na śliskie gałęzie kosówki.
Zmęczenie sięgało zenitu a w dodatku powoli motyla noga również. No, ale skoro wybraliśmy sobie już takie zejście a w zasadzie skrót to nikomu już nie uśmiechało się wracać pod górę i musieliśmy brnąc w dół. Po drodze kosówka jeszcze zgarnęła żniwo w postaci kijka trekkingowego Krzyśka. Jak widać, nie mogła puścić nas tak po prostu...
Po do tarciu do linii lasu zaczęliśmy szukać strumyka, który znajdował się na mapie. To poszło dosyć sprawnie, jednak później pojawił się kolejny problem bo musieliśmy znaleźć polanę, której nigdzie nie było widać. Postawiliśmy mniej więcej na czuja określić kierunek w którym będziemy się poruszać. Niestety co chwilę kierunek naszego marszu zostawał weryfikowany przez naturę, bo natrafialiśmy na takie miejsca w lesie, których nijak nie dało się przejść.
Tak czy inaczej zbliżała się już godzina 17 a my nadal byliśmy trochę w czarnej dupie. Dotarliśmy jednak do przynajmniej wspomnianej polany z której już mniej więcej dało się normalnie iść poruszając się między drzewami. Po godzinie 17 z czołówkami nadal poruszaliśmy się trochę po omacku po lesie w poszukiwaniu głównej drogi oraz szlaku do auta. Ja już miałem dość. Krzysiek z resztą też.
Na szczęście widać, że nasza orientacja w terenie nie była taka zła bo przed godziną 18 dotarliśmy w końcu do auta. Jedyne co zostało jeszcze przed nami przekroczenie rzeki...
Reasumując dawno nie dostaliśmy tak po dupie w tatrach. W zasadzie prawie nie spaliśmy dzień wcześniej a po górach krążyliśmy ~12 godzin z małymi przerwami na jedzenie. Niestety Kończysta nie dała wejść tym razem na Kowadło, ale my tam jeszcze wrócimy! Niesmak pozostał, ale przynajmniej wróciliśmy cało do domów. Chociaż, z tym ostatnim to też nie wiele brakowało, bo jeszcze na Słowacji na drogę wyskoczył nam Jeleń wielkości konia.
Więcej zdjęć tutaj:
http://www.flickr.com/photos/szymkowski ... 634539734/