Akcja wypadowa rozpoczęła się 13.06 dojazdem do Wrocławia, skąd mieliśmy zabrać resztę teamu i uderzyć w dalszą podróż. Zadowolona, że udało mi się zwolnić z pracy przed 14, wyruszyłam pospiesznie na Dolny Śląsk. Udało mi się dotrzeć przed umówioną godziną spotkania, więc dumna dzwonię do reszty teamu czemu ich jeszcze nie ma, jak ja jestem
Trzynasty tym razem okazał się pechowy… Jedno auto zmierzające do Wrocławia uległo pogorszeniu i chłopaki wlekli się 50 km/h… Do mnie dołączyła koleżanka i zaczęłyśmy poszukiwania mechanika we Wrocławiu. Po około 10 minutach zadzwonił Tomek, że dostał 10 pkt i cztery stówki mandatu – i już będzie mega przepisowo do nas podążał. Extra. Zamiast o 18 wyjechaliśmy o 21… Z jedną nawigacją… Humory jednak dopisywały. Po 20h podróży (kilku zagubieniach drugiego auta i bardzo deszczowej nocy) dojechaliśmy do Gressoney-La-Trinite, skąd mieliśmy uderzyć kolejką UP. W miasteczku niewiele ludzi, zero turystów… Jest 18, podjeżdżamy pod wyciąg. Niespodzianka – nieczynny. „W dupie” – mamy 6L wina, i mimo że jesteśmy głodni a pogoda pozostawia wiele do życzenia, to jak paczę to widzę same uśmiechy. Podjeżdżamy na parking dla przeczep campingowych, którego nikt nie pilnuje, i siadamy do biesiadowania.
Robimy sobie małą posiadówkę na ‘tarasie’, który będzie później naszą sypialnią. Wino się leje, gęby się śmieją – jest nieźle
15.06 rano dostajemy informację, że nasza druga część ekipy, która właśnie wchodzi na Mt Blanc ma kłopoty i spędziła noc w jamie… Przeżywamy (ja) ale oprócz psychicznego wsparcia nic zrobić nie możemy…. Więc mały przepak i ruszamy wszyscy na nóżkach w górę….
Szlaki kiepsko oznakowane i nieco błądzimy brodząc w śniegu, który czasami sięga ud. Nikt jednak nie marudzi, jest zayebiście
Chodzimy tak cały dzień – raz polem śnieżnym, raz granią - aż w końcu wieczorem mamy dość… Dostajemy wiadomość od Yanoosh’a, że wszyscy we Francji już bezpieczni, uratowani przez śmigło… Uffff – można solidnie odetchnąć. Rozkładamy namioty i aklimatyzujemy się na 3.200 m. Pogoda ok., widoki bajeczne. Liofile smakują wyśmienicie, ludzie zadowoleni, zero problemów. Dwie osoby odpadają w błogi sen a reszta (szóstka) idzie się integrować do trzyosobowego namiotu
Jest ciasno, ale mega wesoło.
16.06 budzi nas piękne słońce. Śniadanie i pakowanie gratów przeciąga się do ponad 3h… Nikomu się nie spieszy…
W południe dochodzimy do schroniska Citta di Mantova i postanawiamy rozbić namioty przy samym budynku.
Jako że w górach do tej pory nie spotkaliśmy żywej duszy a wszystkie schrony pozamykane na 4 spusty – stwierdzamy, że możemy poleniuchować przy drzwiach
Rozkładamy namioty, Daniel zostaje w ‘obozie’. My lecimy na Punta Giordani (4.046 m). Kawał drogi. Dochodzimy do ciekawego miejsca i początku ‘szlaku’ – czyli do czegoś co wygląda jak hardcorowa poręczówka. Nie każdemu droga się podoba na pierwszy rzut oka i Ela zawraca do obozu. My ciekawi jak to dalej wygląda podążamy w dół.
Okazuje się, że dalej dupa… Nie chce nam się cofać więc robimy zjazdy. Jest stromo i lawiniasto, ale po 3h zmagań udaje nam się pokonać ten odcinek… Końcówkę kończymy świetnym dupozjazdem i… jesteśmy niesamowicie uhahani tym, co właśnie zrobiliśmy.
Patrzymy na godzinę i nie wygląda to za ciekawie. Ale co tam – idziemy. Torowanie, trochę wspinu i ok. 20 docieramy na szczyt… Jest tak zimno i wietrznie, że każdy z nas się trzęsie jak galaretka mimo założenia wszystkich ciuchów… 5 minut i schodzimy. A w zasadzie… uciekamy…
Pierwsza ekipa na linie biegnie, druga już zlewa wszystko i idzie spokojnie (Tomek-ja-Tomek). Nagle bach, gdzieś wpadam. Zatrzymuje się w biodrach i tak sobie macham nogami nie czując gruntu pod stopami. Faceci naprężają linę i mocno się zapierają… Nie wiem za bardzo w którą stronę mam próbować się wydostać, bo nie wiem jak rozległa jest szczelina…. Walę w górę i na lewo. Ufff. Kilka kroków na czworaka i kontynuujemy. Śnieg już się zmroził powierzchownie i schodzenie staje się bardzo bolesne dla piszczeli… Robi się ciemno, ekipy przed nami już nie widać…. Zobaczymy ich później już na szlaku, którym mieliśmy NIE wracać… Lawiniasto no i te poręczówki po nocach… Walę kilka niecenzuralnych słów w ich kierunku, pokazuje palec i idziemy własną trasą… Słyszę odpowiedź, że jak nie wrócą w ciągu paru godzin to żebyśmy zeszli do nich z linami…. Wykrzykuje kolejnych kilka wyszukanych epitetów i kontynuujemy. Widzimy światło… To Ela i Daniel święcą ze schronu czołówkami…. Jesteśmy bezpieczni. Godzina ok. 23 . Siadamy nie próbując się rozbierać, bo przecież trzeba pewnie zaraz wyruszyć po tych wariatów… Daniel i Ela gotują herbatę, szykują nam jedzenie – po prostu wspaniali przyjaciele
Na horyzoncie pojawiają się trzy czołówki – szaleńcy powrócili… Ufff. Humory dopisują, siedzimy z godzinę na zewnątrz i bach do namiotów.
17.06 dzwoni mój buzik. Wstać czy nie wstać?! Dwie osoby (ja i Marek) mają smaka na Piramidę Vincent od rana…
Jednak zwycięża rozsądek (głos Tomka) i zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy dwójką z trzech kierowców na auto. Odpowiadamy nie tylko za siebie a po przynajmniej 8h ataku na Piramidę plus po zejściu do Gressoney będziemy wyprani. Nie wspominając, że aby wyrobić się w czasie powinniśmy wyjść dwie godziny temu… Dobra, wrzucamy na luz… W końcu to wyjazd na lajcie, którego celem jest produkcja czerwonych krwinek na wyprawę w lipcu. Aby nie marnować czasu na nic-nie-robienie postanawiamy zatrudnić Tomka do małego instruktażu.
Robimy hamowanie czekanem, wyciąganie ze szczelin, budowanie stanowisk, kilka wojenek na śnieżki… Jest fantastycznie.
Po paru godzinach zwijamy manatki i zaczynamy schodzenie… A raczej jedną wielką zabawę. DUPOZJAZDY. Bawimy się jak dzieci, czasami ktoś sobie coś przetnie, pognie kije, utknie w zaspie… Mega fun. Dochodzimy po południu, ochlapujemy się w zlewie z zimną wodą na naszym sprawdzonym parkingu, sadyści (-stki) myją w lodowatej wodzie włosy i ruszamy w drogę powrotną.
W nocy zatrzymujemy się w malowniczym miasteczku o nazwie której nie pamiętam, położonym nad przepięknym jeziorem. Idziemy grupowo na spacer. Wyglądamy jak głupki – w jednakowych koszulkach
Dlaczego?! Otóż Daniel powiedział, że każdemu kto wrzuci na siebie jego koszulkę firmową, stawia obiad
Ubrało się tak 7 osób a Daniel na ulicy trzymał się nieco z tyłu
Niektórzy posilili się kebabem u Turka a część bardziej pragnąca włoskiego klimatu poszła na pizzę…
W okolicach pory obiadowej, 18.06 dojeżdżamy do Wrocławia. Stały bywalec owego miasta zaprasza nas do dobrej knajpki na przepyszne jedzonko. Śmiech, czasami sprawiający ból z powodu poparzonej słońcem twarzy, wyżerka i rozliczanie rachunków… Cztery stówki na osobę i taaakie towarzystwo… Oby WIĘCEJ takich wyjazdów!
PS 1. Podczas nieobecności współtowarzyszy wyprawy, nasz kolega pilnujący obozowiska przy schronisku, postanowił umilić sobie czas oczekiwania biegając nago po śniegu i nagrywając aparatem NIESAMOWITE video
... którym się niestety nie pochwali z Wami, ale musiałam o tym wspomnieć
PS 2. Relacja powstała dzięki Madnessowi, który przypomniał, że ta opowieść powstać powinna