Yin & yang, teoria równowagi – tak w skrócie mogłabym określić tę zimę pod względem ilości górskich wyjazdów w porównaniu do poprzedniej. Słowem – bida. I choć zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, to dłuuugo wyczekiwany warun i wyszarpany zębami urlop w środku tygodnia budził w nas niesamowitą radość. O 4.40 spotykam się na dworcu z Nataszą, wskakujemy w pierwszy lepszy autobus do Zakopanego i wyjeżdżamy z Krakowa. Po niemalże bezsennej nocy próbujemy złapać jeszcze trochę snu po drodze. Na miejscu okazuje się, że zgubiłam rękawiczkę, najprawdopodobniej jeszcze na dworcu w Krakowie, ale na szczęście mam spakowaną drugą parę. Zakopane wita nas słońcem i niebieskim niebem. Dojeżdżamy busem do Kuźnic, tu dwa łyki kawy i rozpoczynamy podejście na Halę szlakiem przez Boczań. Słyszymy jak jakiś turysta mówi, że na górze ‘nieźle piździ’, ale puszczamy to mimo uszu. Nie przepadam za tym szlakiem, ale z czasem zaczyna udzielać mi się entuzjazm Nataszy, która jest tu po raz pierwszy. Właściwie dla nas obu jest to dzień debiutów, dla Nataszy pierwszy zimowy szczyt w Tatrach, a dla mnie pierwszy jakikolwiek w damskim składzie
Ponadto obie nie byłyśmy nigdy na Granatach w żadnym składzie ani żadną porą, więc cieszymy się, że poznamy coś nowego.
Droga do Murowańca mija przyjemnie, za Skupniów Upłazem powoli zaczynają wyłaniać się szczyty otaczające Halę, a ja po roku przypominam sobie jak tu pięknie zimą. Może to właśnie jest sposób na ten szlak – jego atrakcyjność wzrasta wraz ze spadkiem częstotliwości przechodzenia. Podoba mi się ta teoria i nawet znalazłam na jej potwierdzenie wyjątek: Dolina Chochołowska
Po niespiesznym śniadaniu w Muro kierujemy się nad Czarny Staw. Trochę dziwimy się, że w środku sezonu, przy obecnie trwających tu kursach zimowych, szlak wygląda na słabo przedeptany. Nasze wątpliwości bardzo szybko rozwiewa wiatr, który podnosi tumany śniegu i ciska nam je w twarz
Uciążliwe to dość, ale w promieniach słońca wygląda bardzo „fotogenicznie”. Z pewnością niedługo i po naszej ścieżce nie będzie śladu. Mimo przedreptanego wariantu zimowego decydujemy się pójść szlakiem letnim, zachowując odstęp i idąc najszybciej jak się da. Docieramy nad staw, gdzie chyba głównie ze względu na moje irracjonalne lęki, zastanawiamy się nad obejściem go wkoło, choć wnioskując po chaotycznie wijących się dróżkach, jego środkiem walą tłumy, na co ostatecznie decydujemy się i my.
Po drugiej stronie spotykamy grupki kursantów, skiturowców i jeden zespół wspinający się w okolicach Zmarzłego Stawu. Szybko docieramy do Koziej Dolinki, gdzie pewien jegomość zagaduje nas i pyta czy nie idziemy przypadkiem na Kozi Wierch. Patrzę podejrzliwie na opadające stromo północne ściany i stwierdzam, że chyba go trochę poniosło. Z naszej dwójki tylko ja dostrzegam jakikolwiek problem w tej „propozycji”, więc zastępuję czym prędzej myśl o stetryczeniu i górskiej emeryturze, na tę o rozsądku i odpowiedzialności, hehe.
Podejście na sam Zadni Granat dłuży nam się nieco, choć z dołu wydawał się na wyciągnięcie ręki. Staramy się iść wariantem zimowym i trzymać jak najbliżej skał, mimo że po drugiej stronie żlebu wydeptana jest wyraźna ścieżka. Gdzieś w połowie podejścia zaczynają męczyć mnie mdłości i mocno zwalniam. Dochodzę do Nataszy z 10-15 minutowym opóźnieniem, znajdujemy w miarę wygodne miejsce na skałkach i czym prędzej wciskam w siebie zawartość apteczki popijając gorącą herbatą. Pomaga. Widok Tatr Wysokich z tego miejsca zachwyca, ale numerem jeden jest masyw Świnicy. Z Zadniego przypomina mi kształtem nieco Staroleśny Szczyt. Jak na dłoni widać również Grań Kościelców z wyraźną Szafą na starcie. Patrząc z tej perspektywy mam wrażenie, jakbym widziała je po raz pierwszy.
Pogoda jest świetna, widoki przednie, ale wiatr wzmaga się z godziny na godzinę, dlatego nie zabawiamy długo na szczycie, bo momentami ciężko złapać równowagę. Szybka sesja zdjęciowa i schodzimy tą samą drogą, choć trochę kusi dupozjazd środkiem żlebu. W środku drogi przystaję na chwilę żeby zdjąć kurtkę i w tym momencie wiatr porywa moją rękawiczkę. Obserwuję bezsilnie jak ślizga się w dół zbocza aż na dno Koziej Dolinki i zatrzymuje na wypłaszczeniu gdzieś pośrodku. Uff… A więc przynajmniej tą jedną uda mi się odzyskać. Coś nie mam szczęścia do rękawiczek tego dnia, na szczęście jest na tyle ciepło, że trzecia para w postaci łapawic leży bezpiecznie do samego końca na dnie plecaka
Schodząc z Koziej Dolinki zwiększamy tempo motywowane nowym celem – ciepłą zupą i piwkiem w schronisku. W Murowańcu dowiadujemy się, że Polacy tego dnia jako pierwsi zimą stanęli na Broad Peak. We czwórkę! Cieszymy się i żartujemy, że z ogłoszeniem naszego sukcesu będziemy musiały wstrzymać się do jutra, bo dziś zostałby on przyćmiony przez sukces chłopaków. Kto by pomyślał, że za kilkanaście godzin sytuacja obierze tak dramatyczny rozwój i wielką dumę i radość zastąpi gorycz i smutek… Jednak jeszcze w dobrych nastrojach ruszamy w drogę powrotną. Chwilę po wyjściu z Muro decydujemy się założyć spakowane już raki, bo wiatr jest jeszcze mocniejszy i niemalże nas przewraca. W międzyczasie dostaje sms od Madnessa, że w nocy ma dochodzić do 120 km/h, co zdecydowanie CZUĆ. Wygląda na to, że załapałyśmy się na ostatni dzień okienka pogodowego i dobrych warunków, których ostatnio jak na lekarstwo. Cel co prawda niezbyt ambitny, ale wracamy szczęśliwe, z chwilowo zaspokojonym poczuciem niedosytu, który dręczył od początku roku.
Ps. w ramach uzupełnienia teorii równowagi, wracając z Kuźnic znalazłam na chodniku rękawiczkę w swoim rozmiarze, tak więc bilans wyszedł na zero