Szatan (Satan; 2432 m n.p.m.)droga: trawers masywu: Czerwony Żleb – Szatan – Szatani Żleb
Gdy już pogodziłem się z myślą, że tej zimy nic w Tatrach nie urobię, nagle pojawiła się nadzieja… Wszystko wskazywało na to, że idzie warun. W polskiej części Tatr zagrożenie lawinowe spadło nawet do jedynki, a ekipa była umówiona już od grudnia. Trzeba działać!
Początkowy plan to dwudniowe manewry w Moku w czteroosobowym składzie, jednak jak to bywa z planami – nawet najlepszy czasem szlag trafi. Z różnych przyczyn najpierw ekipa stopniowo kurczy się do dwóch osób, a później okazuje się, że w schronisku nie ma już miejsc. Decydujemy zatem, że zrobimy jednodniowy wypad do naszych południowych sąsiadów. Jako, że mam rachunki do wyrównania z górą, która pokonała mnie w zeszłym roku, za cel proponuję Szatana. Michał z entuzjazmem przyjmuje moją propozycję i w ten sposób zimowy wypad w Tatry, w końcu dochodzi do skutku.
Po 4 nad ranem meldujemy się na parkingu i zaczynamy podejście do schroniska przy Popradzkim Plesie. Droga jak zwykle mija szybko i przyjemnie, a ja cieszę się w duchu, że na końcu czeka mnie coś innego niż Złomiska. Nawet nie chodzi o to, że styczniowy wypad w to miejsce zakończył się wycofem po torowaniu całej doliny i walce na „spacerowym terenie”. Nie chodzi też o to, że nie lubię tej malowniczej doliny. Po prostu, co za dużo…
Po dotarciu do schroniska jemy śniadanko, otwieramy dzisiejszą listę w księdze wyjść i powoli zbieramy się do drogi. Idąc znakowaną ścieżką szybko wychodzimy ponad piętro lasu. Niedawno zaczęło świtać, toteż podziwiamy pięknie rozświetlone pierwszymi promieniami słońca szczyty Grani Baszt.

W końcu opuszczamy znakowany szlak i kierujemy się w stronę Szataniej Dolinki, a konkretnie w stronę Czerwonego Żleby, który wygląda stąd bardzo imponująco. Żleb ten ma około 500 m wysokości, a jego letnia wycena to IV. Pokonując go latem trzeba zmierzyć się z czternastoma progami utworzonymi z zaklinowanych bloków skalnych, natomiast teraz – zimą, gdy śnieg przykrywa wszystkie progi, to typowo śnieżna droga (o nachyleniu 60° w najbardziej stromym miejscu żlebu). Do wylotu żlebu dostajemy się w ciągu 30 min i niemal równo po 65 latach od pierwszego zimowego przejścia tej drogi zaczynamy cisnąć do góry. Decydujemy, że nie będziemy się wiązać, ponieważ możliwości asekuracji i tak są praktycznie żadne. Poza tym śnieg jest bardzo dobry, także nie powinno być problemów. Początkowo podchodzimy z kijkami, szybko zyskując wysokość. Idziemy tak mniej więcej do 1/3 wysokości żlebu - tu kijki zamieniamy na czekany.

Początek Czerwonego Żlebu
Dalsza droga to już nieustanne zmaganie się z pyłówkami, które atakują nas z każdej strony. Gdzieś w połowie wysokości żleb mocno się zwęża i „staje dęba”, co robi wrażenie, zwłaszcza, jeśli popatrzy się do tyłu.

Najwęższy odcinek żlebu
Od tej chwili mniejsze pyłowe lawinki zamieniają się już w regularną rzekę pyłu, która „spływa” środkiem żlebu. Jest to uciążliwe, gdyż w momencie większego podmuchu musimy się zatrzymać i po prostu przeczekać, ale trzeba przyznać, że fantastycznie to wygląda. W towarzystwie takich atrakcji dochodzimy do końca żlebu i po pokonaniu nawisu, wydostajemy się na przełęcz, gdzie mieliśmy zaplanowane dłuższe plażowanie.

Fot. Michał /pyłowa rzeka/
Niestety zamiast przysłowiowej „plaży” doznajemy szoku termicznego. Wieje okrutnie, łeb urywa i nie bardzo można ustać na nogach, a odczuwalna temperatura jest tak niska, iż mamy wrażenie, że trafiliśmy do innej strefy klimatycznej. Przy tak huraganowym wietrze nawet założenie kurtki staje się dla mnie nie lada wyzwaniem – męczę się dobre kilka minut, a ręce mi tak kostnieją, że zasuniecie suwaka staje się dużym problemem i udaje się to dopiero po dłuższej walce. Między czasie Michał z triumfalnym uśmiechem stwierdza, że pocisnęliśmy ten żleb w stylu alpejskim. Dopytuję, co ma na myśli, a on każe mi spojrzeć na zegarek – 2h od wylotu żlebu. To był jedyny raz, kiedy uśmiechnęliśmy się na tej przełęczy.
W tych warunkach wyjęcie liny, i całego szpeju jest raczej mało wykonalne, więc drogę w kierunku południowego wierzchołka Szatana również decydujemy pokonać na żywca. Na pierwszym trawersie śnieg jest dobrze zbetonowany, więc idzie się pewnie. Dalej śniegu jest więcej, nie jest tak zmrożony i czasem można się zapaść po kolana, ale ogólnie nie jest źle. „Jazda”, przynajmniej dla mnie, zaczyna się dopiero później. Przed nami kilka metrów bardzo czujnego odcinka – trzeba przetrawersować przy ścianie strome zbocze, po niezbyt przyjaznym śniegu. Michał pokonał ten odcinek, po czym stwierdził, że jednak trzeba było się związać. Ja natomiast już na wstępie miałem „zryty beret”, gdyż przy zejściu do tego trawersu, śnieg wyjechał mi spod raków i musiałem ratować się hamując czekanem. Stwierdziłem, że już dziękuję za takie atrakcje i poszukam jakiejś alternatywy. Postanowiliśmy wejść na Szatanią Kopkę, ja z jednej strony, Michał z drugiej, tam się związać i pomyśleć, co dalej. Wypatrzyłem jakąś rynnę i choć nie wyglądała bardzo zachęcająco, postanowiłem spróbować. Podszedłem jakieś 3 m i znowu wyjechało – znalazłem się z powrotem w punkcie wyjścia. No ja pier… kur.a mrok. Michał już na Szataniej Kopce, a ja w szataniej d.pie. Mam już dosyć tych rynien z beznadziejnym śniegiem i ostatnią szansę upatruję w suchej, przystępnie wyglądającej ściance. Na szczęście tu już nie mam problemów i w końcu wydostaję się na szczyt, gdzie czeka partner.
Wiążemy się i szpeimy. Planujemy dostać się do łatwego terenu pokonując uprzednio niewielki, ale mocno eksponowany odcinek grani, która w tym miejscu jest tak ostra, że nawet przymierzaliśmy się, by pokonać ją okrakiem. Ostatecznie pokonujemy ją jednak trawersując przy grzbiecie po stronie urwistych, wschodnich zboczy. Na szczęście śnieg w tym miejscu był dobrze zmrożony, toteż odcinek ten okazał się łatwiejszy niż się początkowo wydawało i szybko doprowadził nas do tzw. „terenów rolniczych”. Do południowego wierzchołka Szatana został już tylko ostatni trawers i łatwe podejście po zboczu góry. Podejście to, choć faktycznie bez żadnych trudności, wykończyło mnie chyba bardziej niż cały Czerwony Żleb – co drugi krok zapadałem się niemal po pas.
W końcu meldujemy się na szczycie Szatana. Widoki są wspaniałe i chciałoby się tam dłużej posiedzieć, ale wiatr, choć już trochę słabszy niż na Przełęczy nad Czerwonym Żlebem i tak daje nam nieźle popalić, więc wizyta na Szatanie kończy się na wypiciu małej buteleczki za zdrowie nieobecnych i zrobieniu pamiątkowych zdjęć.

Fota szczytowa 1

Fota szczytowa 2

Problemy były nawet z odkręceniem „flaszki”

Stamtąd przyszliśmy

Panorama ze szczytu w kierunku zachodnim

Panorama ze szczytu w kierunku wschodnim
Z południowego wierzchołka Szatana kierujemy się przez Szatanie Wrótka na wierzchołek północny. Stamtąd zaczynamy zejście stromą rynną. Śnieg jest dobry, dodatkowo udaje się założyć dwa przeloty, więc mamy pewien komfort psychiczny. Rynną schodzimy jakieś 130 m, po czym wykonujemy około 30 m trawers w kierunku Szataniej Przełęczy. Tym sposobem znajduję się w miejscu, w którym byłem już zimą w zeszłym roku, jednak śniegu jest teraz tak dużo, że okolica wygląda zupełnie inaczej – po kominkach i wystających skałach nie ma śladu, a okienko na przełęczy jest całkowicie zasypane.
Przed nami już tylko zejście Szatanim Żlebem, które przebiega szybko, sprawnie i bez żadnych niespodzianek. O 13.30 jesteśmy już całkowicie bezpieczni w Szataniej Dolince. Gratulujemy sobie udanej akcji i udajemy się w kierunku parkingu.
Więcej zdjęć na stronie – Szatan