Wieść gminna głosi, że gdzieś w Tatrach zbudowali prawdziwe schody, dlatego z Wojtkiem postanawiamy bliżej przyjrzeć się tej sprawie, zwłaszcza że my tam nigdy nie byli. Wyjeżdżamy chwilę po 0100. Tak wcześnie, bo powiadają, że to daleko i że można się tam dostać tylko na własnych nogach. Noc jest pochmurna, martwimy się, czy znajdziemy te schody we mgle, jednakże im późniejsza godzina, tym chmur coraz mniej. W międzyczasie wjeżdżamy nakarmić autko do jadłodajni, "awaria - nieczynne, yhm, no to trzeba jechać do Góroli". Na parkingu jesteśmy koło 03:30, start odcinkiem specjalnym, tj. asfaltem. Tu zastanawiamy się, w jakim celu ktoś powtykał tu te lampy i dlaczego się nie świecą, zwłaszcza że my tu jesteśmy?! No tak, pewnie nie wiedzieli, że będziemy, więc wybaczamy. Droga doliną, gdzie gdzieś wyżej mają być schody jest długa i za długa, ale szczęśliwie po 2.5h od wyjścia z parkingu dochodzimy do schronu. Trochu nas przepiździło na podejściu, dlatego siedzimy z 30min próbując się ogrzać nie stosując żadnych procentowych płynów, ale na zewnątrz jest 5stopni, w środku zresztą pewnie też, przynajmniej jednak nie piździ. Koło 06:30 wychodzimy, bo szkoda siedzieć na dupie, jak ładny dzień ma być, posiedzimy se później gdzie indziej. Szybko i sprawnie przewijamy się do sąsiedniej dolinki i są! Widać jak na dłoni, że budowla wykonana z przepychem i godna wpisania na listę zrealizowanych zadań na Euro 2012, yyy ale moment, tu przecież nie rządzi Donald. W każdym razie wkomponowywują się w otoczenie podobnie gustownie jak jeden stadion piłkarski w grodzie Smoka Wawelskiego. Zastanawiamy się tylko, czy będzie winda i podjazd dla niepełnosprawnych. Na początku schodów okazuje się niestety, że nie ma żadnego z wymienionych. No trudno, damy se radę bez! Architekt pewnie nawet nie widział papieru z projektem tych schodów, albo jak widział, to się pod nim nie podpisał. Kto to widział budować stopnie długości ~1.5m i wysokości ~30cm. Pewnie zamawiający i tak miał nie odebrać roboty, to chłopaki zrobili jak im pasowało. Dłuży się to wejście bardziej, niż na latarnię morską w Niechorzu, ale po 1h od wyjścia ze schronu jesteśmy w końcu na przełęczy. Jest wcześnie, co chwilę na przewalających się przez grań chmurach widać widmo Brockenu no to dajemy w prawo.
Widmo nadciąga z lewej, to uciekamy w prawo.
Północna zacieniona strona jest mokra i śliska. Co jakiś czas kontemplujemy opis Henryka i zastanawiamy się, o co tym razem mu chodziło. Ok, żleb pasuje do opisu, to dajemy w górę, gdzieniegdzie są kopczyki, ale im trudno ufać, bo każdy orze jak może i wystawia kolejny w miejscu dogodnym akurat dla niego. Wyłazimy na grań i na właściwy wierzchołek. Tu ładnie nas ugoszczono na zacnym, osłoniętym od wiatru balkonie. Dalsza droga ma być bardziej honorna, dlatego wyciągamy złom, który tu wnieśliśmy i szpeimy się.
Grań jest "na bogato", lita, eksponowana i z dobrymi klamami. Jedynie najtrudniejsze miejsce na drodze jest nieco zdradliwe, bo po północnej stronie, gdzie mokro i ślisko. Za chwilę jednak wbijamy z powrotem na ostrze, które za chwilę się wypłaszcza i rozszerza ku wierzchołkowi.
Po przewinięciu grań się kładzie.
Zacny to szczyt, bo postawili tu metalowy trójnóg. Nie wszystkie baty burzowe dostaje jednak wprost "na klatę", co widać po "świeżych" odpęknięciach zarówno na południowej, jak i północnej grani. Siedzimy tu chyba z 1.5h, focąc, racząc się złotym trunkiem i innym nic nie robieniem. Od drogi normalnej co jakiś czas wjeżdżają tramwaje z szoferami na czele, jednak nie ma tłoku.
Wojtek obczaja nadjeżdżający tramwaj.
Mmmniam
Dobra, 11:15, zbieramy zbędny złom do plecaka i schodzimy drogą normalną. "Kuń jaki jest, każdy widzi", nie urzekł nas specjalnie, a krążą o nim różne legendy, podobno nawet da się go ujeżdżać. Bardzej za tu urzekł nas zejściowy parch, a że na prawdę warto tu uważać miał okazję przekonać się Wojtek, kiedy już będąc na piarżyskach pod ścianami Ramienia i Kunia, spadł jakiś telewizor kilkanaście metrów od niego, a odpryski dużo bliżej, "żyjesz stary? Tak". Ja byłem nieco wyżej, zachwycając się jeszcze piargami ciągnącymi się aż pod Śnieżną przeł. Nawet kulejorze pogardziliby takim podkładem.
Zejście do miejsca, gdzie sprzedają złoty trunek jak zwykle dłuży się w nieskończoność. Momentami przypomina się zejście z dol. Rumanowej wśród telewizorów o najróżniejszej przekątnej. "Ciekawe ile z tego by wyszło nagrobków", Wojtek się śmieje, że trochę lipa byłaby z transportem. Za chwilę widzimy U-boota, już niedaleko.
Archeologi wykopali skamieniałego U-boota i zostawili na środku doliny.
Przed schronem wymieniamy kilka zdań, że schodzimy od razu na dół, jak piwo będzie kosztować 5EUR, kosztuje 2.5, bierzemy, żyć nie umierać. Śmiejemy się, jak to Wojtek z Marcinem tydzień wcześniej wzięli Baranią przeł za Małą Durną przeł. Przewodniki to z nich nie będą
.
Zejście na parking zaczynamy koło 14:00, podczas którego na początku progu spadającego do dol. MZW obserwujemy jeszcze łojantów na jakimś wariancie na Żółtej Ścianie. Prowadzący chyba jest w cruxie, bo "pająkuje" i dłuższą chwilę myśli, przelota też nie montuje. W końcu jednak wychodzi wyżej, w łatwiejszy teren, bo już nie udaje stawonoga. Idziemy dalej, a ja co jakiś czas denerwuję Wojtka jakże chwalebnym pytaniem, "Daleko jeszcze?", ma chłop cierpliwość. Interesującymi są też krótkie miejsca na ścieżce zejściowej zalane asfaltem, z których i tak wystają kamienie. Chyba tylko wykonawca tego wiedział, po co to robi. W końcu też chyba wyparowało z nas złote paliwo, bo nie chce się nam już schodzić. Zaraz jednak Hrebeniok, potem jeszcze kilkanaście minut i po 2h zejścia znowu parking. Wojtka dopiero teraz złapał górski etos i szuka miejsca do pozbycia się balastu, dolna stacja kolejki okazała się miejscem idealnym. Jest chwilę po 16:00, więc dajemy jeszcze do sklepu, a potem czekamy na Michała z Sylwią (dzięki za trasnport!!!), bo jadą z Popradzkiego. Po przebiciu się przez korki w Krakau jesteśmy jakoś 19:30.