Po intensywnej sobocie, żegnam się z chłopakami na parkingu przy stacji Popradzki Staw. Powoli nakładam plecak i ruszam asfaltem w stronę schroniska. Po pierwszych kilkudziesięciu krokach, w jednym z kiosków moją uwagę zwraca tabliczka „Saris 0,5l 1,50€”. Wybór był prosty. Asfalt poczeka. Trunek smakuje wybornie, nie chcę mi się ruszać tyłka, a tu jeszcze 300m podejścia. To da razem tego dnia chyba grubo ponad 2000m. Nieźle.
W końcu się mobilizuję, rozkładam kijki i ruszam. Z góry wali bardzo dużo ludzi – większość z nich to Polacy schodzący z Rysów. Wolnym krokiem, przechodząc część trasy lasem dochodzę do schroniska. Pora rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Wiem, że w hotelu może być ciężko, więc pierwsze kroki skierowałem w stronę schroniska Majlatha. Musiałem walczyć o trzy noclegi, gdyż byłem w tym miejscu umówiony z userem Adaśko. Tego dnia ze swoją córką szedł przez Rysy z Morskiego Oka i spodziewałem się go lada chwila. Usłyszawszy, że nie ma żadnych miejsc, podłoga w jadalni niedostępna i ogólnie, żebym spadał do Szczyrbskiego, spróbowałem z kolei w hotelu. Okazało się, że cały jest wynajęty na wesele, miejsc noclegowych nie ma, kuchnia nie działa ani tego dnia, ani następnego. Nie sądziłem, że słowa mojego ulubionego polityka Krzysztofa Kononowicza „I nie będzie niczego” sprawdzą się akurat w tym momencie. Wróciłem do schroniska, aby porozmawiać z obsługą jeszcze raz – jednak wydali mi się bardziej życzliwi niż w hotelu. Powiedziałem, że mam śpiwór i mogę spać na byle czym, ale fajnie by było jednak pod dachem. W tym czasie właśnie zjawia się dwójka, na którą czekałem. Witam się z Adamem i poznaję jego córkę. Wspólnymi siłami przekonujemy jedną z pracownic, żeby poszła z nami do hotelowej recepcji, zapytać czy nic się nie znajdzie dla nas. Ja po tej Martinovce, szczerze mówiąc, miałem ochotę pierdyknąć 3 bomby śliwowicy na szybko i wtedy mógłbym kimać nawet na tarasie pod gwiazdami, ale nie czułbym się zbyt komfortowo (nie wspominając o Adamie), gdyby Gosia musiała również spać w takich warunkach.
Wracamy zatem do hotelu w towarzystwie miłej Słowaczki, która ponownie podejmuje dialog z panią w recepcji. Okazało się, że miejsca jakieś są, tylko może być w nocy bardzo głośno. Pytam czy to w jakimś budynku gospodarczym, czy przy jakimś agregacie czy coś. Usłyszałem, że nie, że chodzi o wesele. Wesele było takie głośne, że bardziej stypę przypominało, ale w moim stanie zmęczenia, podejrzewam że miejsce na środku parkietu baletów w Manieczkach też bylo by ok. Mówię, że bierzemy. Dostaliśmy klucz do pokoju 306. Cicho jak makiem zasiał, wszak to 2gie piętro. Miejsca od cholery. Na glebie kilkadziesiąt osób mogło by kimać spokojnie. Wchodzimy do pokoju i dosłownie nas zamurowało. 8 czystych, pościelonych łóżek, z czego sześć wolnych. A te skur.wysyny grały z nami przez godzinę w kotka i myszkę. Wku.rwia mnie serdecznie klimat miejsc typu Popradzki Hotel lub Śląski Dom. Przynosisz im grubą kasę, a oni najchętniej wywalili by cię na dół do Szczyrbskiego do hotelu. Achh...
Stwierdziłem, że nie warto się pierdołami przejmować, ważne że można się wreszcie umyć i wyspać w fajnych warunkach. Ale jeszcze przed tym zrobiliśmy sobie w trójkę małą posiadówkę ze śliwowicą i piwem. Do łóżek dotarliśmy ok. 22, czyli w sam raz aby odespać ostatnią noc.
Budzik dzwoni o 6. Czuję się jak nie w swoim ciele. Przez kilka minut walczę ze sobą. Może by tak mieć to wszystko w d... i zostać w łóżku? Wiem, że miałbym do siebie pretensje, za rzadko bywam w Tatrach, żeby tak marnować czas. Po cichu idę do łazienki, a następnie schodzę na zewnątrz zjeść śniadanie na powietrzu. Wygląda na to, że pogoda będzie dużo lepsza niż dnia poprzedniego. Rozkładam mapę i patrzę na potencjalne trasy. Umówiłem się z Adamem ok. godziny 13 w Wyżnych Hagach. Miałem więc jakieś 6-6,5h do dyspozycji.
Zdecydowany, wracam do pokoju po rzeczy i o godz. 7 jestem gotowy do drogi. Kieruję się w Dolinę Złomisk. Podejście zaczyna się pięknym, dorodnym lasem. Ścieżka wiedzie nieopodal potoku odwadniającego całą dolinę, którego szum towarzyszy przez spory odcinek. Mimo, że fizycznie nie czułem dzisiaj mocy, nie żałowałem porannej pobudki. Było tak pięknie, że wręcz nie chciało się wychodzić ponad górne piętro lasu w surowy skalny świat tatrzańskich grani. Po pokonaniu pierwszego dużego progu doliny czekała mnie następna strakcja – Zlomiskowa Rówień. Prawie płaska łąka, z ostatnimi kwitnącymi kwiatami i szeroko rozlanym Zmarzłym Potokiem. Na początku lata musi być tu przepięknie. W dobrym humorze, często się zatrzymując i oglądając za siebie, pokonuję kolejne progi doliny. Po 1:20 przechodzę ostatnią morenę i staję na progu Zmarzłego Stawu. Miejsce jest dosyć surowe, ale nie sprawia ponurego wrażenia. Robię postój na jedzenie i picie. Rozglądam się po kotlinie. Wysoko w górze widzę jedną osobę idącą na Przełęcz pod Drągiem lub Rumiską Przełączkę. Dwie osoby stoją na Żelaznych Wrotach, pewnie przyszły z Kaczej bo wcześniej ich nie widziałem. Za mną nikt nie podchodził.
Zastanawiam się nad przebiegiem dalszej drogi. Zawsze wydawało mi się, że staw obchodzi się od orograficznie lewej strony, ale fragmenty jakiejś ścieżki widzę po stronie prawej. I ją wybieram. Po obejściu jeziorka udaje się w górę, przeważnie trawiastym terenem o przeciętnym nachyleniu. Widzę w górzę, już na piargach, fragment ścieżki i staram się dotrzeć do niego. Stamtąd, to odnajdując ścieżkę to ją gubiąc docieram do wylotu szerokiego żlebu spadającego z Żelaznych Wrót. Jestem dokładnie naprzeciwko niego. W tym miejscu, za żeberkiem skręcam w prawo i zaczynam podejście zasłanym mniejszym lub większym rumoszem zboczem. W tym miejscu ścieżka jest bardzo wyraźna, co mnie zdziwiło, myślałem że Przełęcz pod Drągiem nie jest często chodzona i przedeptane będzie co najwyżej pod Żelazne Wrota. Tymczasem teren zrobił się dosyć stromy a stok doprowadził do dobrze urzeźbionego żlebu spadającego gdzieś spod Wschodniego Szczytu Żelaznych Wrót. Żlebem tym pokonałem kilkanaście metrów w górę, jednak mając świadomośc, że nie do końca biegnie w pożądanym kierunku. Przy najbliższej okazji wydostaję się z niego nietrudną ścianką i skręcam w prawo. Łatwym terenem znów zdobywam wysokość. Pojawiła się ścieżka i nawet kopczyki w kluczowych miejscach. Dochodzę do bardzo charakterystycznego dużego kopca. To musi być jakieś kluczowe miejsce. Prosto do góry drogę zagradzała ścianka. Możliwy był trawers w lewo skos lub prawo. W lewo wyglądało lepiej i tam poszedłem. Do kilku minutach zorientowałem się, że jestem niemal pod Rumiską Przełęczą w stromym żlebie spadającym z niej i że zrobilo się dość trudno. Teren wyglądał tak, że na przełęcz do góry bym wszedł bez problemu, ale w przypadku gdybym nie przedarł się do szczytu, zejście moglo by sprawić problem. Będąc samemu, lepiej nie szarżować. Nie wiedziałem niestety jaka jest wycena grani z Rumiskiej. „Trzeba było sobie wydrukować Świerza matole” – pomyślałem. Postanowiłem nie ryzykować wejścia na przełęcz, ale zarazem nie chciało mi się wracać do wspomnianego kopczyka. Kiedy odwróciłem się w prawo, zobaczyłem turnię Drąg tylko nieco wyżej ode mnie. Zdałem sobie sprawę, że moja droga dużo wcześniej skręcała w prawo, ja natomiast jestem już w ścianie Zmarzłego Szczytu. Zszedłem kilka metrów żlebem. Zobaczyłem trzy ruchy nad sobą ogromną pochyłą płytę, którą można by zaryzykować trawers w prawo. Starałem się ocenić, czy w razie, gdyby dalej nie puściło, wycofałbym się bezpiecznie tą płytą. Stwierdziłem, że tak, nie była bardzo mocno nachylona. Problem był w tym, że doprowadzała do filarka, za którym nie miałem pojęcia co jest. Przekonałem się po kilku chwilach i tylko usmiechnąłem. Łatwy trawiasty teren doprowadza mnie do mojej drogi. W kilka minut jestem na Przełęczy pod Drągiem. Wreszcie znów w słońcu!
Widząc pobliski szczyt, nawet się nie zatrzymuję. Łatwa grań wiedzie do ostatniego trudniejszego miejsca. Krótkiej, ale głębokiej szczerbinki. Z tego co pamiętam to Mpik opisywał ją w swojej relacji. Hmmmm... skakać czy obchodzić dołem... Szczelina jest „minimalnie” większa niż ta w Granatach. Idę dołem. Po chwili jestem już na zworniku Głównej Grani Tatr z Granią Kończystej. Wierzchołek Zmarzłego znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej w stronę Kaczego. Docieram tam dobrze urzeźbionym odcinkiem grani.
1. Złomiska
Minęło 2:40h od wyjścia ze schroniska. Czas dobry, więc mogę sobie spokojnie trochę posiedzieć. Ależ rozległy widok. Czemu wczoraj nie było tak cudnej pogody. Słońce świeci nad Gerlachem, Dolina Batyzowiecka sporo w dole. Będę schodził temtędy. Cholera, daleko... Ale teraz to nieważne!!! Mam całe Tatry dla siebie, jestem w ich samym środeczku. Pięknie wyglądają Złomiska z dwoma sporymi stawami – Zmarzłym i Popradzkim. Imponująca jest Grań Kończystej. Wysoka jak z bajki. A na dole, kilometr pode mną Kacza Dolina ze swoimi zielonymi stawami. Jak tutaj jest pięknie. Jedna z najlepszych panoram tatrzańskich, bez wątpienia.
2. Początek Grani Kończystej
3. Grań Kaczego, Batyżowieckiego i nasza sobotnia droga jak na dłoni
4. Grań Baszt, Krywań
5. Wysoka, Rysy, Żłobisty, Ganek
6. Majfejs
Po nasyceniu się widokami zabieram się za puszkę szczytową. No proszę – zeszycik wniesiony tylko kilka dni przed moim wejściem. Świeżynka. Obok niego...pyszne słowackie cukierki. Pięknie. Zostawiam w zamian kawałek swojej czekolady. Chwilę się jeszcze rozglądam – na Wschodnim Szczycie Żelaznych Wrót ktoś stoi. Na Litworowym – co już widzę słabiej, bo to jednak kawał – 2 lub 3 osoby. Czy robią naszą wczorajszą trasę? Ciekawe... Poza tym góry są puste w zasięgu mojego wzroku.
Po dobrej godzinie zaczynam zejście w Dolinę Batyżowiecką. Jednak zamiast dojść pod Drąga i stamtąd łatwo żlebem, postanawiam skrócić sobie drogę i zaczynam schodzić żlebem spadającym spod wspomnianej wcześniej szczerbinki. Na początku wyglądało spoko. Potem dotarłem do kilkumetrowej ścianki, którą dość łatwo obszedłem nietrudnym terenem. Już prawie dochodziłem do głównego żlebu spadającego z Przełęczy opd Drągiem, już widziałem ścieżkę, kiedy drogę zagrodził mi szeroki, kilkunastometrowy uskok. Jego już się obejść nie dało. „Cholera, nie chce mi się wracać na górę”. W sumie jest lito, może popróbować zejścia... Przymierzam się raz. Nie, tutaj niema opcji. Zaczynam trawers w poziomie, może dalej jest bardziej przystępnie. Dochodzę do miejsca, gdzie dalszy trawers jest niemożliwy. Teraz albo w dół, albo w górę – z powrotem na grań. Podejmuję próbę zejścia. Bardzo ostrożną. Udaje się. Po pierwszych trudnych, dla mnie, trzech metrach, później jest już ok. Dochodzę do ścieżki w żlebie.
7. Schodziłem tą piękną ścianką
Takiego rzęchu to ja w Tatrach jeszcze nie widziałem. To był RZĘCH. A nawet RZĘĘĘĘĘĘCHHHHH. Sypało się tam wszystko. Jazda figurowa z piargami na całego. Zejście było bardzo łatwe technicznie, ale męczące psychicznie. Po kilkunastu minutach docieram do wielkiego płata zlodowaciałego śniegu pod ścianami Zmarzłego. Stąd będzie już łatwiej.
I wtedy zaczęło się... skakanie po wantach. Wanty w Batyżowieckiej się nie kończą. Nie kończą. Nie kończą. Jestem taki zmęczony, a tu po pokonaniu jednej morenki pojawia się następna morenka a za nią kolejna. I wszystko zasrane tym gruzem. Idę i idę i idę i w końcu docieram do miejsca skąd widać w staw... jeszcze daleko w dole. Trochę nierozsądnie zbliżyłem się do osi doliny a nawet ją przekroczyłem i teraz miałem bliżej do drogi prowadzącej z Gerlachowskich Spadów niż na zachodnią stronę stawu, więc schodzę po prostu do wyraźnie widocznej ścieżki. Tą samą schodziliśmy wczoraj.
Bardzo lubię Batyżowiecki Staw. Latem czy zimą, to miejsce ma dużo uroku. Spędzam tam kwadrans i zaczynam zejście do Wyżnich Hagów. Po nieco ponad godzinie jestem na miejscu. Do elektriczki, w którą wsiąść mają Adam z Gosią jeszcze prawie godzina. Uzupełniam płyny Sarisem w wyczapie koło stacji kolejki.
Po 2 piwach jestem gotowy do drogi. Wysiadamy w Starym Smokowcu, potem łapiemy autobus do granicy. Tam wsiadamy w samochód Adama, który podwozi mnie do Krakowa. Dzięki.
Tak kończy się kolejny tatrzański weekend. Bardzo udany – piękna droga na Gerlach w sobotę i oryginalna, samotna trasa w niedzielę, pozwalająca przejść 2 dzikie doliny i całkiem wybitny wierzchołek. Rzadko kiedy jestem tak zadowolony z wyjazdu.