Nadszedł kolejny dzień amerykańskiej wyprawy. Opuszczamy nasze indiańskie tipi,
wyjeżdżamy z miejscowości Holbrook i udajemy się w stronę Grand Canyon National Park. Po drodze jedziemy zobaczyć Meteor Crater.
Zwiedzanie rozpoczynamy oczywiście od... sklepu z pamiątkami. Następnie, czekając na wejście na trasę zwiedzania z przewodnikiem (zwiedzanie można ograniczyć tylko do wyjścia na udostępnione platformy widokowe), zapoznajemy się z prezentacją o meteorytach i innych ciałach niebieskich, których ingerencja w powierzchnię Ziemi została rozpoznana. Przy okazji kilka razy doprowadzamy do unicestwienia naszej planety (i nie tylko), symulując uderzenie w nią różnych meteorytów i tym podobnych obiektów. Oglądamy film o powstaniu tego miejsca, a następnie udajemy się z przewodnikiem na krótki spacer (około godzinę) wzdłuż krateru. Ciekawą opowieścią przewodnik przybliża nam historię krateru oraz jego budowę. Na koniec wychodzimy jeszcze na platformy widokowe, po czym udajemy się do samochodu i kierujemy się do naszego głównego celu na ten dzień. Po około dwóch godzinach wjeżdżamy do
Po załatwieniu formalności na campingu, oznaczeniu naszej miejscówki i zapoznaniu się z lokalizacją użytecznych miejsc (sklepy i ujęcia wody), udajemy się na przejażdżkę Hermits Rest Route. Na całe szczęście znajdujemy miejsce parkingowe w niedużej odległości od przystanku shuttle bus (Hermits Rest Route otwarta jest dla ruchu samochodowego tylko w zimie, w pozostałym okresie jeżdżą po niej wyłącznie autobusy). Czekając na nasz autobus studiujemy rozkład przystanków na trasie i wybieramy ten najatrakcyjniejszy naszym zdaniem (niestety z uwagi na już późną porę nie mamy czasu na więcej). W końcu pojawia się nasz pojazd. Wsiadamy i ruszamy. Po kilku minutach wysiadamy na Powell Point i idziemy na punkt widokowy. Przez klika minut cieszymy nasze oczy i dusze wspaniałym obrazem.
Uwieczniamy siebie i ruszamy na przechadzkę wzdłuż kanionu do oddalonego o około 500 metrów następnego punktu widokowego (Hopi Point), przy którym jest przystanek autobusowy. Wsiadamy do kolejnego autobusu (kursują co kilkanaście minut) i jedziemy do Hermits Rest. Cały czas trzymam w gotowości aparat fotograficzny i po drodze robię szybki wyskok na Prima Point (autobus zatrzymuje się na każdym przystanku na około 90 sekund) w celu zrobienia kilku zdjęć.
Na górze udajemy się na krótki spacerek wokół Hermits Rest i następnym autobusem zjeżdżamy do miejsca startu. Szybki transfer na camping i spać. Następnego dnia czeka nas, można powiedzieć „gwóźdź programu”, zejście do rzeki Kolorado i wyjście tego samego dnia. Biorąc pod uwagę nagromadzenie ostrzeżeń i informacji, żeby nie robić tego w jeden dzień, to plan wydaje się bardzo ambitny (jak się później okazało spokojnie do zrealizowania). Wstajemy wcześnie i po szybkim śniadanku i szybkiej toalecie podjeżdżamy samochodem w okolice startu drogi Bright Angel Trail. Parkujemy, uzupełniamy płyny (ujęcie wody), robimy pamiątkowe zdjęcia
i ruszamy w drogę (startujemy na wysokości 2093 m. n.p.m.). Jest godzina 6:30. Ścieżka jest przyjemna, w miarę szybko mijają kolejne stopy, jardy i mile. Po drodze mijamy kilka osób idących z dużymi plecakami w przeciwnym kierunku. Zapewne nocowali w „Indian Garden Campground”, a może nawet w „Bright Angel Campground”. Cały czas towarzyszą nam piękne widoki.
Mijamy „1 ½ Mile Resthouse” (pierwsze miejsce, gdzie można uzupełnić wodę) i idziemy dalej. Przy „3 Mile Resthouse” (kolejne ujęcie wody) robimy krótki postój. Po kilku minutach idziemy dalej. Coraz wyższa temperatura zaczyna być bardziej odczuwalna. Dochodzimy do „Indian Garden Campground” (ujęcie wody). Tutaj znacznie więcej osób, więc nawet się nie zatrzymuje, tylko idziemy dalej. Kilkadziesiąt metrów dalej widzimy tabliczkę ostrzegawczą. Szybkie zdjęcie
i idziemy dalej. Po kilkuset metrach w miarę płaskich i osłoniętych od słońca wychodzimy na odkrytą przestrzeń i robi się gorąco. Idziemy dalej, w dół, ku rzece. Mijamy kilka osób desperacko szukających kawałka cienia (za kilka godzin sami będziemy szukać upragnionego cienia). Ten odcinek strasznie się dłuży.
W końcu dochodzimy do rzeki Kolorado (758 m. n.p.m.). Powietrze od razu staje się łagodniejsze i łatwiej się oddycha.
Teraz jeszcze kawałek wzdłuż rzeki, przeprawa przez most na drugi brzeg i osiągamy „Bright Angel Campground” (nasze niedoszłe miejsce noclegowe). Jest godzina 11:20. Za nami 15,3 kilometra i 1335 metrów w pionie. Tutaj robimy dłuższą przerwę. Odpoczywamy w cieniu pod drzewkami, uzupełniamy płyny (ujęcie wody; na South Kaibab Trail nie ma ujęć wody), konsumujemy prowiant i oczywiście wypijamy po piwku (niestety trochę ciepłe). Po tych wygodach zbieramy się do dalszej drogi. Jest godzina 12:20. Największy upał, a przed nami 11,3 kilometra pod górkę (1455 metrów w pionie). Przypominam sobie o zaleceniach z informatora, aby starać się nie chodzić w kanionie w godzinach pomiędzy 10:00 a 16:00. Niestety nam wypadło wychodzić z kanionu akurat o tej porze dnia. Zakładając plecak czuję sporą różnicę w ciężarze (zbawienna? woda), ale spokojnie, dam radę, w końcu nie mamy innego wyjścia. Ruszamy w drogę, na South Kaibab Trail. Wracamy przez most, skręcamy w lewo (w prawo biegnie Bright Angel Trail) i zaczynamy wspinaczkę. Kanion prezentuje się wspaniale.
Początkowo jest całkiem nieźle. Rześkie powietrze od rzeki sprawia, że wysoka temperatura nie jest aż tak odczuwalna i dokuczliwa. Jednak z każdym krokiem oddalającym nas od rzeki i przybliżającym do upragnionego końca oddycha się coraz trudniej. Słońce praży niemiłosiernie, jest chyba z 50º C. Idę i zastanawiam się kiedy ostatnio piłem wodę, wczoraj, dwa dni temu? Nie, 10 minut temu. K...a niemożliwe. Idziemy i wypatrujemy miejsca z cieniem, gdzie można na chwilę schować się przed słońcem i trochę odpocząć. Wysoka temperatura + wilgotność powietrza (a raczej chyba suchość, sam nie wiem) sprawia, że zmęczenie narasta szybciej, plecak robi się coraz cięższy (myślę sobie, po ch... na dole brałem aż tyle wody) i wspinaczka staje się coraz mniej przyjemna. Na szczęście wszystko rekompensują piękne widoki.
W pewnym momencie, w okolicy Skeleton Point (do końca zostało niecałe 5 kilometrów), pogoda pogarsza się. Robi się jeszcze bardziej duszno (czy to w ogóle możliwe?), chmurzy się, zaczyna mocno wiać i lekko kropić. Unoszący się w powietrzu piasek zaczyna utrudniać wędrówkę. Niebo nad kanionem robi się niemal czarne, z oddali dochodzą odgłosy grzmotów. No ładnie, będzie się działo. Na szczęście nad naszą częścią tylko postraszyło i obyło się bez niemiłej niespodzianki. O 16:20 meldujemy się na górze, przy Yaki Point (2213 m. n.p.m.). Akurat podjeżdża autobus. Wsiadamy i jedziemy pod Visitor Center. Przesiadamy się do innej linii i jedziemy po nasz samochód, po czym szybko udajemy się na camping.
Następnego dnia kończymy naszą przygodę z Grand Canyon National Park. Przed opuszczeniem parku odwiedzamy jeszcze Yavapi Point
oraz Desert View.
Tego samego dnia jedziemy zobaczyć jeszcze najsłynniejsze zakole rzeki Kolorado – Horseshoe Band
po czym udajemy się na zasłużony odpoczynek. W następnych dniach czekają na nas kolejne atrakcje.