Wtorek, obczajamy pogodę, ok, jedziemy w czwartek. Tym razem tylko we dwóch ja i Marcin, bo Maju, przykładnie jak każdy Polak, siedzi w robocie, dlatego czeka nas opcja 'dla niezmotoryzowanych'. Jedziemy, znanym każdemu wzorowemu turyście, transportem zbiorowym organizowanym w Białymstoku i jadącym potem przez całą Polandię aż do grodu Smoka Wawelskiego i jeszcze dalej, skąd planowy odjazd jest o godzinie 03:40. W stolicy Góroli szukamy transportu, który znajdujemy oczywiście pod znanym w całym kraju barem, gdzie stoi tylko jeden pojazd. Z wyglądu nic nadzwyczajnego poza tym, że na złomowisku byłby pewnie jednym z tych w gorszym stanie. Dojeżdżamy i jest! Znana na całym świecie ścieżka zalana asfaltem, a zarazem przekleństwo wzorowego turysty. Naturalnie znając taki stan rzeczy zaopatrzyliśmy się w nieprzemakalne i niezniszczalne sandały, które robią tu robotę. "Cały proszę" i o 06:55 zaczynamy dzisiejszy odcinek specjalny, który czeka na nas jeszcze w drodze powrotnej. O 08:15 dochodzimy do miejsca, gdzie Białogłowy mdleją z zachwytu, "ach jak tu piĘęknie". Czekamy na Tomka, który idzie z PSP, a wybiera się dziś z nami na poszukiwania parchu. Okazuje się niestety, że awaria kolana skutecznie dyskwalifikuje go i parchu będziemy szukać tylko we dwójkę. Nic to, i tak go znajdziemy! Z wspomnianego wcześniej miejsca udajemy się w lewo, ku wielkim turniom i przepaściom, ale najpierw do kolejnego większego zbiornika wody. Tu, w odróżnieniu od 95% pozostałych, skręcamy w prawo, aby następnie po chwili wyrzucić sandały oraz kije w krzaki, a dalszą drogę robić w butach bardziej do tego celu przeznaczonych. Wszak udajemy się z oficjalną wizytą do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale nie spodziewaliśmy się spotkać tu naszego kochanego Premiera, a przynajmniej jego podpisu w tym jakże honornym miejscu, tj. na głazie. Chwila refleksji jednak pozwala nam dojść do wniosku, że coś tu jest nie tak. Wszak w podpisie jak byk jest błąd ortograficzny. Stwierdzamy jednak, że "Pułtusk", mimo pewnych językowych niedociągnięć, idealnie pasuje do naszego kochanego Premiera, który w końcu poszedł po rozum do głowy i odnalazł swoje miejsce w szeregu.
Z różnymi przemyśleniami po nieco ponad 2h od spotkania z Tomkiem meldujemy się na przełęczy. Plażujemy, ja suszę topo, bo się trochu zalało izotonikiem z dziurawego camelbaga. W końcu zapada decyzja, że idziemy szukać parchu. Przewijamy się przez żeberko, potem w skos w dół i znaleźliśmy! Chwila, to chyba jeszcze nie to, a dopiero przedsmak tego, co nas czeka dalej. Parch w żlebie, który przechodzimy w poprzek jednak jak najbardziej zasługuje na wyróżnienie. Gdzieś dalej podobno mają też być jakieś ławki i balkony, przynajmniej będzie na czym usiąść. W końcu dochodzimy do charakterystycznego trawnika z kopczykiem z żółtą wstążką, ale żadnej ławki nie było... Nic to, szukamy dalej obniżając się ku widocznej ścieżce biegnącej wprost z doliny. Tu ma być jakaś Wielka Ławka, a potem nawet balkon, więc na pewno ją znajdziemy. Podchodząc do góry w międzyczasie stwierdzamy, że ów parch pod nogami jest zdecydowanie co najmniej tak honorny, jak ten znaleziony wcześniej, "to chyba tu!", tylko jakoś tej Wielkiej Ławki wciąż nie ma. Może będzie wyżej, więc ciśniemy dalej. Dochodzimy w końcu do miejsca, które pasuje nam do opisu "pozioma półka pod przewieszoną płytą". Ok, wbijamy w prawo, hmm, samo wejście to na pewno nie jest I, a co więcej, wspomniana półka okazuje się być małym zachodem. Nic to, może gdzieś dojdziemy, a najwyżej wrócimy. Przechodzimy w poprzek lufiastą rysę i dalej zachodem w skos w górę aż do miejsca gdzie na grań jest jakieś 20m w łatwym terenie. Tu oczywiście suprajs, bo wejście do Ministerstwa miało być od zachodu, a my weszli od drugiej strony, tj. od wschodu. Zadowoleni, że zrobiliśmy własny wariant siedzimy i plażujemy w Ministerstwie. Chcieliśmy złożyć skargę, że nie było ani żadnych ławek, ani tym bardziej balkonu, ale nie ma żadnej książki skarg i zażaleń. Jest kilka osób w kolejce do Pana Ministra, czekamy z 45min, ale nikt się nie pojawia, a ludzi przybywa. Wychodzimy, to skandal! Tym razem, już od strony zachodniej, opuszczamy Ministerstwo zniesmaczeni, że my taką drogę przebyli, a tu nic, nawet niczego nie polali. Znajdujemy balkon, ale jest w dość kiepskim stanie technicznym, więc nawet nie zatrzymując się, wbijamy ponownie w nasz ulubiony parch, którym mozolnie obniżamy się, aby za jakiś czas znowu cisnąć do góry, 'eh, jak Pan Minister może tędy chodzić do roboty' i o dziwo wciąż nie wylali tu asfaltu. Na przełęczy jesteśmy znacznie przed czasem, więc znowu plażujemy. Szkoda tylko, że światło jest gówniane, więc ze zdjęć nici. Schodzimy i w ogóle nie jesteśmy zaskoczeni, że w krajobrazie nic się nie zmieniło od naszej ostatniej wizyty przed kilkoma godzinami, 'daleko jeszcze?'. W końcu wyciągamy z chaszczy nasze pozostawione wcześniej fanty i dalej na dół. Zasłyszane na progu zbiornika wodnego, kilkuosobowa rodzina z młodą dziewczyną na czele i nietęgą miną, cyt. "i po to ja szłam?!", co oczywiście staje się hasłem dnia, ponieważ dziś nikogo nie męczy górski etos. W jadłodajni nad innym zbiornikiem wodnym raczymy się napojem Bogów, dzięki któremu zejście odcinkiem specjalnym mija bardzo szybko. Do grodu Smoka Wawelskiego wracamy po 22.