Mnich – Orłowski (V)
Ostatnim razem, gdy byłem w Tatrach pogoda nie pozwalała na jakiekolwiek działanie wspinaczkowe, toteż musiałem zadowolić się przejściem szlaku przez Roztokę do Doliny Pięciu Stawów oraz szlakiem przez
Świstówkę do ulubionej przez wszystkich Tatra Highway. Jednym słowem skończyło się na wyprowadzeniu szpeju na tatrzański spacer.
Co prawda byli tacy, którzy pocisnęli na Granaty celem nakręcenia filmu ze spektakularnego przejścia słynnej szczeliny, ale to chyba jedyny zespół, który w tym czasie coś konkretnego urobił
Na szczęście po ostatnich upałach i towarzyszącym im burzach pogoda się w miarę stabilizuje, toteż umawiam się z Czarkiem na wspólny wypad. Mamy niedokończone porachunki wspinaczkowe z jesieni ubiegłego roku, więc plan może być tylko jeden – Mnich.
Partner ma dojechać do mnie z Kielc w środę rano i razem mamy udać się w stronę Tatr. Od początku jednak poślizg goni poślizg – najpierw Czarkowi ucieka autobus i musi jechać następnym, później są duże korki na Zakopiance, a na końcu podróży okazuje się, że parking w Palenicy jest zapchany, trzeba szukać czegoś na Słowacji i cisnąć dwa gratisowe kilometry z ciężkimi plecakami.
Mimo tych wszystkich niedogodności droga do Dolinki za Mnichem mija zaskakująco szybko. Niestety gęste chmury spowijające Mnicha nie zachęcają, by zaczynać jakąkolwiek drogę, więc nie pozostaje nic innego jak zrobić sobie zasłużony odpoczynek. Co prawda po jakimś czasie gęste chmury ustępują i cała dolina rozświetla się promieniami zachodzącego słońca, jednak o tej porze zostaje już tylko robienie zdjęć.
Pod Mnicha wracamy rano. Poranek nie nastraja optymizmem – nie dość, że człowiek jest półprzytomny po nieprzespanej nocy to jeszcze aura pozostawia sporo do życzenia. Jest zimno, a wszystko dookoła spowija gęsta mgła. Czekamy z nadzieją, że wszystko szybko się „przedmucha”. Na szczęście z każdą chwilą robi się coraz ładniej. Tym samym coraz więcej zespołów ciśnie pod ścianę. Ciśniemy i my.
Droga Orłowskiego, którą wybraliśmy cieszy się dziś sporą popularnością, ale czasu mamy na tyle, że nie musimy się spieszyć. Czekając aż zespół przed nami skończy pierwszy wyciąg, jeszcze raz studiujemy topo i zaczynamy się szpeić. W końcu możemy się wspinać…
Pierwszy wyciąg, który startuje charakterystycznym zacięciem prowadzi Czarek, sprawnie pokonując końcową przewieszkę, czyli najtrudniejsze miejsce wyciągu (nit po lewej stronie tuż pod trudnościami). Mój start się opóźnia z uwagi na mały korek na półce kończącej wyciąg, gdzie partner czeka aż będzie mógł założyć stan. Trochę przez ten czas marznę, ale w końcu dostaję znak, że mogę iść, więc zaczynam…
Wyciąg nie jest trudny, jednak zimna skała i zmarznięte palce odbierają nieco radość ze wspinania. Dodatkowo dłuższy czas „walczę” z kostką, która zaklinowała się w bardzo niewygodnym miejscu i nie chce dać za wygraną. Na szczęście udaje mi się ją odzyskać i kontynuuję drogę dochodząc do stanowiska (dwa nity), które znajduje się na obszernej, wygodnej półce. Przekazujemy sobie szpej i zmieniamy się na prowadzeniu. Kolejny wyciąg biegnie przez mały, lekko przewieszony kominek i wyprowadza na wielką półkę (jakieś 6m wyżej). W zasadzie na tej półce lepiej byłoby założyć pierwszy stan, znacznie oszczędzając w ten sposób czas, jednak tłum na drodze niejako wymusił taki a nie inny sposób działania.
Następny wyciąg prowadzi przez tzw. Komin Orłowskiego i jest to najtrudniejsze miejsce na drodze. Komin ten można pokonać metodą rozpieraczki, jak to czyni zespół przed nami, jednak według nas nie jest to najszybszy, a już na pewno nie najwygodniejszy (z uwagi na plecak) sposób na pokonanie tego fragmentu. My pokonujemy ten odcinek frontalnie szybko wychodząc z trudności. Do końca wyciągu pozostaje jeszcze pokonanie krótkiego zacięcia, które przechodzi się „na tarcie”. W ten sposób dostajemy się na taras skalny, na którym znajduje się stanowisko z dwóch nitów (to również drugi stan dla Drogi Klasycznej). Miejsce jest dla nas znajome, ponieważ to właśnie tutaj doszliśmy jesienią ubiegłego roku pokonując pierwsze wyciągi Klasycznej. Wtedy byliśmy zmuszeni do wycofu, ale dziś nic nie wskazuje na to, że nie zdobędziemy szczytu, toteż w dobrym nastroju kontynuujemy drogę, która od tego miejsca pokrywa się właśnie z Klasyczną. Czarek ze śmiechem przypomina, żeby nie trawersować do Zacięcia Mogielnickiego jak to miało miejsce, kiedy ostatnio tu byliśmy, jednak tym razem mam zamiar poprowadzić wyciąg tak jak należy.
Wyciąg startuje z prawej strony stanowiska przez niewielką przewieszkę, a następnie systemem zacięć wyprowadza na Górne Półki Mnichowe, gdzie oprócz stanu z nitów, znajduje się również łańcuch zjazdowy. Na półce zaczyna robić się tłok, toteż żeby nie stać w kolejce do szczytowego głazu trzeba trochę podkręcić tempo. Szybko ściągam partnera, który od razu zaczyna kolejny wyciąg, ograniczając asekurację do jednego przelotu (hak w najtrudniejszym miejscu wyciągu). Prawdę mówiąc zakładanie większej ilości przelotów nie jest tu konieczne, bo ostatni wyciąg naszej dzisiejszej drogi to praktycznie „wspin po schodach”. Bez trudności pokonujemy więc ostatnie metry drogi i wdrapujemy się na głaz szczytowy. Zdobywamy Mnicha (2068 m).
Czy jest radość? Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie, bo przecież skończyliśmy drogę i zdobyliśmy tę śmiałą iglicę, którą wszyscy podziwiają z tarasu przed schroniskiem, ale radość ta jest nieco zmącona. Przede wszystkim przez tłum na samym szczycie jak i pod szczytowym głazem. Na pewno nie jest to coś, co lubię. Klimat, który panuje na szczycie można porównać do tego w podkrakowskich skałkach – już chyba wiem skąd wzięło się pogardliwe dla tego szczytu powiedzenie, że Mnich to najdalej na południe wysunięta skałka Jury.
Tłum na szczycie ma jednak jeden zasadniczy plus – zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże z zaklinowaną liną – tak było w naszym przypadku. Przy ściąganiu liny po 30 metrowym zjeździe ze szczytu, nasz sznurek tak się klinuje, że z dołu w żaden sposób nie da się go odzyskać. Na szczęście z pomocą przychodzi ziomek z drugiego zespołu, który podczas swojego zjazdu odzyskuje naszą linę – dzięki! W ten sposób znowu mamy dwa sznurki, ale dalszą drogę w dół pokonujemy schodząc tzw. drogą zejściową – jest to chyba nawet szybszy sposób niż dalsze zjazdy – byłem zaskoczony jak szybko znowu znaleźliśmy się przy starcie naszej dzisiejszej drogi.
Pod ścianą pakujemy cały szpej, rozmawiamy chwilę z sympatycznym zespołem, który również robił Orłowskiego i zaczynamy zejście do Moka. Plecaki znowu ważą tonę, ale droga przez Dolinkę za Mnichem i Ceprostradę mija zaskakująco miło i przyjemnie. Zostaje już tylko mniej przyjemny slalom do Łysej Polany i możemy jechać na zasłużony obiad.
Podsumowując nasz wypad…
Pisałem wcześniej o tłumach na Mnichu i mało tatrzańskim klimacie… Czy jestem zaskoczony? Oczywiście, że nie! W końcu jest środek sezonu, a Mnich to bardzo popularny cel taternicki i nie spodziewałem się, że będziemy tam sami.
Czy jestem usatysfakcjonowany? Pamiętam, jak będąc dzieckiem podziwiałem tę piękną iglicę z tarasu przed schroniskiem Morskie Oko – wtedy nie mogłem uwierzyć, że ktokolwiek w ogóle może wejść na ten szczyt. Dziś zdobyłem go własnymi siłami i jakby nie było nie najłatwiejszą drogą, więc tak – jestem usatysfakcjonowany!
Więcej zdjęć jak zwykle na stronie:
Mnich - Droga Orłowskiego (V)