Tego popołudnia upał jest nieznośny i wieczór kończy się burzą..ale nic nie przeszkadza pojechać mi do Jesenic odebrać z dworca PKP Saxifragę i Zombiego..burzę przeczekujemy pod daszkiem recepcji przy Laszko.
To jest dalsza część relacji
Matragony, którą przeczytacie tu ->
http://forum.turystyka-gorska.pl/viewto ... 884#570884
Zdjęcia wkleję, gdy je zgram i od pozostałych uczestników tych niesamowitych przygód dostanę
Czyli już-już
"Trala la la" wesoło postukiwał pociąg relacji - najpiękniejsze miasto najwspanialszego państwa Europy (albo i świata) -> Villach. Choć pobudka na pociąg wczesna a podróż pociągiem długa, hop-siup wyskakujemy w Villach, sast-prast przesiadamy się na pociąg do Jesenic i wiśta-wio - lądujemy z
Saxifragą w ramionach
Matragony,
Pustego i
Awesza. Trzeźwych. Ale niedługo, bo burza trzaska piorunami, jest piwo na kempingu, jest przywieziona przez Saxi imbirówka, jest daszek, jest zabawa. Snują się plany na kolejny dzień, mija burza, kończy się alkohol, cudem rozbijamy namiot.
Kolejnego dnia, wspaniałego od rana, załadowani po dziurki plecakami, namiotami, prowiantem, pomysłami itd. pędzimy matragonową Ibizą na kemping w Bovecu (około 450 m npm). Szybko rozbijamy co trzeba, pozostawiamy kolegów na straży a szybko- i długonożne panie w moim towarzystwie pędzą na szczyt
Svinjaka.
O, Svinjak może bezwzględnie niewysoki, ale sylwetkę ma elegancką niczym sama szóstka Weidera. Nazwę może mniej, bo dosłownie znaczy "chlew", ale ta nazwa to jednak nie od tego, co panowało po mojej stronie namiotu rozbitego u stóp szczytu, ale od zniekształconej nazwy "Góra Sów".
Tak czy owak - napieramy. Słońce. Upał. Parno. Duszno. 1200 metrów podejścia. Saxi w plecaku dźwiga piżamę, łyżkę i inne niezbędne rzeczy. Już po pierwszych 10 metrach leje się ze mnie pot jak z tancerki go-go.
(Ja, Pusty i Awesz)
Po 50 metrach podejścia zaczynają się marzenia o tym, co, kto, ile wypije, kiedy wróci. Jeśli wróci, bo groźne szczeliny skalne co raz chcą zakleszczyć nogę a to Matragonie a to Saxifradze! Ale nie tylko szczeliny straszą! Również straszne węże, które znajduje Saxi.
I trujące grzyby, rośliny! Po nie trzeba wejść niekiedy na straszne drzewo!
Chyba tylko cudem docieramy na cały ten szczyt szczyt. Piękna z niego panorama. Totalna. Taka, że strach!
Trochę sobie na tym totalnym szczycie leżymy,
no a później zbiegamy, a nawet na tyłkach.
Po powrocie - typowa, kulturalna zabawa przy namiotach.
Następnego dnia, już w komplecie, atakujemy Rombon. Podchodzi się wspaniale. To nic, że dobrze ponad 1000 m podejścia. Wszyscy czujemy sławną moc.
Z trzech możliwych szlaków wybraliśmy od górnej części Boveca (650 m npm), najbardziej
direct, obok Cuklji. Po drodze, która szybko mija, bo w łydkach czujemy dynamity, podziwiamy odsłaniające się widoki. Wspaniałe. Szkoda, że tego nie widzicie. No i pozostałości po umocnieniach z I Wojny Światowej. Druty, bunkry, okopy, łuski, żelastwo różnego autoramentu.
W tym miejscu długo przebiegała linia frontu. Cuklje mieli Włosi, Rombon Austriacy. Dopóki nie zdarzył się Cud nad Soczą i Włosi - którzy tu nie zginęli - odeszli hen hen. A zginęło tu wielu. Front nad Socą pochłoną około 600 000 istnień...
Pojawia się śnieg.
Niestety idę pierwszy i wynajduję niemal bezbłędnie wszystkie podstępne zapadaj-dziurki. Po pachwiny głębokie! Golenie się trochę przy tym obiły, obdarły, ale zyskały za to na powadze i męstwie! i, na pewno, sile!
Do szczytu jednak nie docieramy. Niestety, niestety, niestety. Docieramy do wysokości około 2000 m npm. Droga na szczyt wydaje się prowadzić wydupionym żlebem (przy którym jakiś Zawrat to ciocia z pączkiem) wypełnionym śnieżną kaszą, na którą zaczyna przyświecać słoneczko.
Plan był taki, aby wracać tą samą drogą, ale w świetle tego, co widzimy, co przewidujemy, decydujemy odwrócić się na piętach.
Nic to. Zdobywamy Cuklje.
Leżymy. Suszymy skarpety, buty, rękawice, cyce. Z niej widzimy dwóch Słoweńców idących ze szczytu Rombona nieco inaczej niż my - przez strome trawy i skałki. Przychodzą do nas. Po wpisie do księgi widzimy, że jeden z nich na Rombon wchodzi niemal co drugi dzień. Myślimy więc, że znał jakąś perć miedzy stromymi trawami i skałami. Po powrocie dowiaduję się jednak, że są tam jednak, pomimo braku szlaku, jakieś stalowe ułatwienia... God damn't!
Wracamy do Bovca, nieco niepyszni. Ale szlak jest przyjemny, niebo pogodne, to i nam się paszcze radują.
Zwiedzamy więc piękny, sielski-anielski Bovec. Nasze serca podbija pizzeria w centrum miasteczka oraz pobliska winoteka z ogromem wielce interesujących nalewek własnego wyrobu.
Następny dzień to Krn. Szczyt słynący z widoków. Zdobywamy go podjeżdżając samochodem niemal (950 m npm) pod Koca na pl. Kuhinja. Droga samochodowa jest trudniejsza niż sam szlak na szczyt... W każdym razie dzielne auto z Matragoną za jego sterem dzielnie walczy na podjazdach, zawijasach, warczy, charczy, ale jedzie!
Szlak prowadzi pięknymi łąkami rozłożonymi na zboczach grupy Krna. Nad samym szczytem szybko zbierają się chmury. Chmury ciemne, chmury złe. Szybko więc napieramy. W chmurze dochodzimy do zamkniętego małego schroniska pod szczytem. Zostawiamy, ja w tradycyjnym nieporządku, rzeczy i na lekko wbiegamy na sam szczyt. Widoki są piękne, choć niecodzienne!
Pogoda nietęga, coś tam się wysoko kłębi, kotłuje i knuje - zbiegamy więc szybko do wozu.
Zjeżdżając drogą, choć jestem tylko pasażerem, ostro wciskam nagami wyimaginowane hamulce
Zanim dojedziemy do Bovecu, pada, grzmi, pogoda klęka.
No to czas na zabawę. Zabawa trwa długo. Pada kilka butelek wina. Na końcu i my.
Poranek jest ciężki. Pogoda nietęga. Rezygnujemy z wycieczki na Veliką Babę. W Bovcu robimy ostatnie sprawunki.
Jemy pizzę, kupujemy nalewki, mapy. Wracamy razem wesoło do Polski, po drodze niemal rozwiązując, twórczo
, słowacką krzyżówkę. Ech, wypoczęliśmy!
Zdjecia: Matra, Pusty, Saxi, Awesz, ja i NN