Pogoda się zrobiła to wypadało się gdzieś ruszyć. Umyśliłem sobie Karkonosze, bo w Tatry jednak trochę daleko i po tygodniu pracy nie chciało się wstawać o 1-2 nad ranem. Zamiast tego wyspałem się do 6 i godzinę później podjeżdżam pod mieszkanie Uysego. Tyle czasu na jednym forum, z jednego miasta a nie znaliśmy się osobiście. Wstyd. Na szczęście to już za nami, a znajomość na pewno zaowocuje jeszcze jakimiś wypadami.
Po niecałych dwóch godzinach jazdy meldujemy się w Karpaczu Białym Jarze na parkingu. Pogoda nieco gorsza niż dzień – dwa wcześniej ale w sumie całkiem niezła. Wychodzimy na szlak z małymi problemami. Uysy: „Kur.wa jakieś wyciągi nowe stawiają i człowiek głupieje”. Wybieramy Drogę Śląska na Śnieżkę. Elegancko przedeptane. Pociągnięcia z piersiówki umilają marsz. Śniegu nawaliło do jasnej cholery. Utworzył on, wraz z wiatrem, fantazyjne formy na krzewach i słupkach. Uysy się pyta, czy wiem, że te śnieżno – lodowe „narośla” tworzą się w kierunku skąd wieje wiatr. Pomyślałem i stwierdziłem, że nie…nigdy się nad tym nie zastanawiałem a przecież to logiczne. Kojarzyło mi się do tej pory trochę z flagą łopocząca na wietrze.
Po dojściu do górnej stacji wyciągu na Kopę robi się, niestety, dużo dużo tłoczniej. Sporo ludzi raczej nieprzygotowanych na srogą karkonoską zimę idzie zdobywać Śnieżkę. Docieramy do Śląskiego Domu na mały popas. Uysemu, na widok ilości żarcia, które mam zamiar zjeść, otworzyły się oczy ze zdziwienia.”Już wiem po co ci taki duży plecak” – uśmiechnął się pociągając mleczko z tubki i „zagryzając” elektronicznym papierosem. Łyk rumu i idziemy dalej.
Podejście na Śnieżkę całkiem strome, lud przerażony uczepiony łańcuchów posuwa się powoli w dół i w górę. Po kilkunastu minutach jesteśmy na szczycie. Wieje. Ale tu przecież zawsze wieje. Siedzimy na górze kilkanaście minut. Najlepszy widok, tradycyjnie na Upską Jamę. Równia pod Śnieżką robi niesamowite wrażenie śnieżnej pustyni. Jakby w słabej widoczności człowiek oddalił się od tyczki na dwadzieścia kroków to… marna perspektywa. Normalnie Antarktyka.
Wracamy tą samą drogą do Śląskiego na herbatę. Czas jest dobry i nie ma się gdzie spieszyć. Do Odrodzenia, gdzie mamy zamiar zanocować, może ze dwie godziny drogi. W pewnym momencie podchodzi do nas jakiś facet i pyta mojego towarzysza, czy nie jest czasem Uysym z forum. Uysy stwierdza, że chyba musi zmienić awatar. I tak oto poznaliśmy Karlosa i jego przyjaciela Jacka. Okazuje się, że również idą na nocleg do Odrodzenia, tylko po drodze odbijają do Samotni na chwilę. No to pasuje, bo my tu jeszcze posiedzimy – stwierdzamy.
Oj, nie chce się wychodzić na dwór ze Śląskiego Domu, ale w końcu się mobilizujemy. Szlak w stronę Słonecznika okazuje się nie być tak dobrze przetarty. Droga chyba zejdzie trochę dłużej… Nagle Uysy odbiera telefon i informuje mnie, że musi spadać jak najszybciej w dół. Wypadło mu coś bardzo ważnego i w niedzielę rano musi być we Wrocławiu. No cóż… Mus to mus. Trochę mi przykro, ale co zrobić – jeszcze będzie przecież okazja. Ściskamy dłonie i życzymy sobie powodzenia, odwracamy się plecami i każdy idzie w swoją stronę. Od tego momentu droga naprawdę stała się ciężka. Wzmógł się wiatr i pozawiewał nieliczne ślady. Widzę dwie postacie kilkaset metrów za mną. Nasz dystans sukcesywnie się zmniejsza. Może to Karlos i Jacek. A, dojdę do Słonecznika i tam poczekam. Spotykamy się wszyscy przy charakterystycznej formacji skalnej. Tymczasem się ściemniło i zakładamy czołówki. Śnieg zrobił się parszywy, momentami torujący zapada się za kolana. Robimy częste odpoczynki. Droga ze Słonecznika do Odrodzenia zajmuje nam dobre dwie godziny - dwa razy więcej niż w letnich warunkach spokojnym tempem.
Ciepłe schronisko w taki ziąb to jest to. Gadamy jeszcze kilka godzin na wiele różnych tematów i w końcu wypędzeni przez obsługę rozchodzimy się do pokojów.
Rano głowa troszkę ciąży po wczorajszych rozmowach, ale zmuszam się by wyjść przed 7 na wschód słońca. Dochodzę aż na zbocza Małego Szyszaka. Ale jest pięknie. Chyba nigdy nie widziałem wschodu w górach. Zimno wypędza mnie z powrotem do schroniska po pół godzinie. Tam zasiadamy z chłopakami do stołu i po jakimś czasie jesteśmy gotowi do drogi. Planem dotarcie do Śnieżnych Kotłów i stamtąd jakoś na dół do Szklarskiej.
Na szlaku pełno Czechów na nartach, którzy są przywożeni na Przełęcz Karkonoską…autobusami. Poruszają się z minimalnie większą łatwością niż my. Ale nic to. Piękna, dużo lepsza pogoda niż dzień wcześniej sprawiła, że humory dopisywały. Powoli to podchodzimy do góry, to schodzimy mijając Śląskie Kamienie, Czeskie Kamienie. Rozpoczynamy długi trawers Wielkiego Szyszaka – wariantem zimowym czyli od południa. Rzut oka za plecy – Śnieżka jest już bardzo bardzo daleko za nami – będzie prawie 20 km. Tak docieramy do Śnieżnych Kotłów, nad którymi porobiły się niesamowite nawisy. Pierwszy raz widzę zimą tę formację. Robi naprawdę spore wrażenie. Zatrzymujemy się na ostatnią dłuższą sesję zdjęciową.
Następnie szybko pokonujemy trawers Łabskiego Szczytu i opuszczamy grań kierując się zimowym szlakiem do schroniska. Tutaj to dopiero robi się ciekawie. Przetarte naprawdę słabo i momentami zapadamy się po uda. Ale że jest stromo w dół to nawet fajna zabawa. Do góry to byśmy nie chcieli tam włazić. Bawimy godzinkę w Schronisku pod Łabskim Szczytem. Słuchamy przy okazji narzekań właścicielki na małą liczbę klientów. „Nic dziwnego” – mruczę do siebie, po tym jak dostałem 5 małych pierogów za 10 złotych.
Teraz już prosto w dół do cywilizacji. W trochę ponad godzinę jesteśmy przy samochodach chłopaków w Szklarskiej Porębie. Jacek jest tak miły, że nadrabia 20km do Karpacza i podwozi mnie na parking, gdzie stał mój samochód. Wielkie dzięki jeszcze raz. Dla Karlosa i Łysego oczywiście też.
Do Auralisa i PrT: Karkonosze to są góry, uje!!!!