Żeby zrekompensować sobie pokrzyżowany przez pogodę kilkudniowy wyjazd w Tatry postanowiliśmy ze Zjerzonym wybrać się chociaż na jednodniowy krótki wypadzik.
Miała to być kolejna lajtowa wycieczka
Po całych 45 minutach piątkowo-sobotniego snu wstaję, pakuję się, o 2:05 zabieram równie wyspanego Zjerzonego i jedziemy razem do Starego Smokovca.
Droga mija nam dosyć spokojnie. Rozpieprzamy przednią szybą tylko jednego nietoperza, raz hamuję na piskach* przed świecącymi oczami wysuwającymi się zza krzaka i raz zatrzymuje nas słowacki policjant z kałachem w rękach.
Koło 4:30 wychodzimy z parkingu. Jest gorąco i duszno. Bardzo nieprzyjemnie.
Nie wierząc w optymistyczne przepowiednie Jakuba wybieramy nieodległy od parkingu cel czyli Pośrednią Grań. Od czasu kiedy byłem na Filarze Komarnickich (III) chodził mi po głowie jego sąsiad czyli Filar Urbanovica (III). Mimo tej samej wyceny, krótszy według WHP czas przejścia zapowiadał mniejsze nagromadzenie trudności.
Był to więc idealny cel na krótką i lajtową wycieczkę.
Pod filarem byliśmy ok. 7:00. Jak obiecywał Jakub przez cały dzień miało być pięknie i słonecznie:
Opis drogi w WHP jest bardzo oszczędny. Na początkowe siodełko trafiliśmy bez problemu, dalej jednak zaczął się już pewien problem.
Z siodełka uderzyliśmy ukosem w lewo dochodząc po kilku metrach do półki pod ok. 10 metrowym pionowym uskokiem filara. W opisie było coś o kominie wyprowadzającym na krawędź filara. Jakaś wklęsła formacja w owym uskoku występowała. Mimo tego, że nie był to raczej komin postanowiliśmy spróbować się nią wydostać na filar.
Niestety na wprost się jednak w żaden sposób nie udawało. Poza ładowaniem się w trudności na oko co najmniej czwórkowe i wchodzenie w mocną kruszyznę nic nie wskóraliśmy.
Trzeba było to obejść. Z lewej strony okazało się to dosyć łatwe. Przeszliśmy kawałek w stromej kosówce na lotnej. Tak to mniej więcej wyglądało:
Wkrótce znowu doszliśmy do kolejnego spiętrzenia filara. Mimo, że pion, to z dołu wyglądał na dosyć dobrze urzeźbiony.
Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, bardzo szybko okazało się, że nie dość że urzeźbiony był raczej licho, to jeszcze wszystko się kruszyło.
Kilka prób sforsowania ściany na wprost zakończyło się mniej więcej na jej środku.
Postanowiłem więc spróbować przejść w bok i próbować przewinąć się przez krawędź na lewą stronę. Nie było to łatwe, ale po kilku intensywnych próbach w końcu się udało. Dalej było już o niebo lepiej. Bez większych problemów doszedłem do wysokich i stromych płyt gdzie założyłem stanowisko i ściągnąłem zjerzonego:
Miejsce tuż po przewinięciu (wersja grenlandzka):
Nadal ciągnęło nas do przejścia ściśle filarem. Próbowałem więc po raz kolejny wyjść na jego ostrze. Niestety zupełny brak możliwości asekuracji, stroma mało urzeźbiona płyta i kruszyzna po raz kolejny po kilku próbach odwiodły nas od tego zamiaru.
Kilka metrów po lewo od płyt znajdował się ok. 20 metrowy komin. Wyglądał znacznie lepiej i dawał jakieś szanse na założenie przelotów.
Jak się wkrótce okazało był to właśnie "komin wyprowadzający na krawędź filara" opisywany przez WHP. Wszystko z czym walczyliśmy wcześniej według opisu trzeba było po prostu obejść lewą stroną.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że straciliśmy 3 godziny i znajdowaliśmy się wciąż zaledwie kilkadziesiąt metrów od podstawy filara.
Sam komin to jedno z ciekawszych miejsc na całej drodze. Taka solidna trójka.
Po nim następował znowu łatwy odcinek przeplatany kosówką:
Przeszliśmy kawałek na lotnej po czym widząc dalszą drogę schowaliśmy zupełnie linę.
Prognozy Jakuba zaczęły się sprawdzać i na niebie nie pozostała ani jedna chmurka. Można było podziwiać nieopodal leżące szczyty i doliny:
oraz wybitne turniczki:
Z uwagi na zmęczenie, niewyspanie, duchotę i upał bardzo powoli szliśmy dalej w górę stosunkowo łatwym już terenem. Po chwili trafiliśmy na kopczyki i wyraźną ścieżkę. Chwilę podążaliśmy więc za nimi. Jednak zaczęły niebezpiecznie blisko schodzić w stronę żlebu Stihla. Nie chcąc być posądzonymi o próbę nieetycznego przejścia filara "nie ściśle filarem" postanowiliśmy odejść od ścieżki i zbliżyć się do jego krawędzi.
Wkrótce trudności zaczęły wzrastać. Z 0-/0+ zrobiło się mocne I. Momentami przechodzące w II. Bez asekuracji zaczęło się robić dosyć nieciekawie.
Obserwowaliśmy przebiegającą nieopodal wyraźną ścieżkę jednak nie daliśmy się skusić.
Co prawda straciliśmy sporo czasu i energii, ale do kolejnej turniczki w filarze dumnie doszliśmy jego krawędzią.
Zmęczenie, pragnienie i głód były już tak duże, że nie mieliśmy sił na dalsze wspinanie.
Na pierwszą z turniczek (mniejszą) wyszliśmy dosyć stromym ale dobrze urzeźbionym kominem. Dalej droga wyglądała nieco trudniej, więc postanowiliśmy się znowu związać. Kawałek przeszliśmy ściśle ostrzem filara. Okazało się to stosunkowo łatwe.
Kiedy zakładałem kolejne stanowisko, ze zmęczenia zawartość żołądka podeszła mi aż do gardła. Czułem się jak koń po orce. Mimo, że do szczytu było już niedaleko miałem już dość. Widząc łatwe dojście do żlebu obok postanowiłem obejść trudności.
Po wyglądzie wnioskuję, że był to jeden z ciekawszych i trudniejszych odcinków filara. Daliśmy sobie jednak spokój i łatwiejszym terenem obeszliśmy go z prawej. Następnie znowu wróciliśmy na filar i nim już wkrótce doszliśmy na szczyt:
Trudno było w to uwierzyć, ale droga według WHPa zajmująca 3h zajęła nam niemal 8h.
Po sporym odpoczynku, posiłku i wypiciu resztek wody nadeszła pora na zejście.
A w zejściu jak to zazwyczaj bywa natrafiliśmy na kruche 0+/I.
Początkowo szliśmy wyraźną ścieżką za kopczykami. A potem było to co zwykle:
- Widzisz gdzieś kopczyki?
- Nie.
- A ścieżkę?
- Też nie.
- No to .. Idziemy dalej tą drogą. Jakoś tam zejdziemy.
Oczywiście beztrosko władowaliśmy się w inny żleb niż powinniśmy.
Jak nietrudno się domyślić beztroska wkrótce skończyła się pionowymi trawkami i progiem nie do przejścia prowadzącym w otchłań.
Tradycyjnie znowu byliśmy w dupie.
Kiedy słońce powoli zbliżało się do horyzontu my pokonywaliśmy kolejne trawiaste trawersy tuż nad podciętymi skalnymi progami zastanawiając się co czeka nas za kolejnym żebrem skalnym.
W końcu ujrzeliśmy biegnący w dole upragniony Ciemniasty Żleb.
Problem był w tym, że leżał on kilkadziesiąt metrów poniżej.
Na szczęście po chwili schodzenia po stromych trawkach udało się znaleźć kamień z którego dało się dogodnie zjechać. Po niemal 30 metrach wylądowaliśmy w żlebie.
Znaleźliśmy się kilkadziesiąt metrów powyżej charakterystycznego pryzmatycznego bloku wklinowanego w żleb.
Żeby ułatwić sobie schodzenie z niego też zjechaliśmy na linie. A dalej męczącym terenem 0+/I doszliśmy do piargu i kosówki na dole.
Niestety po raz kolejny nie znalazłem w niej wyraźnej ścieżki i trzeba było przejść na przełaj przez ten cholerny gąszcz.
Ostatnią przeszkodą na drodze był wezbrany po ostatnich opadach strumień.
Potem już szlakiem dotarliśmy na dół.
Na parkingu byliśmy znowu po niespełna 17 godzinach akcji.
A miała to być lajtowa wycieczka;)
*ABS jednak nie pozwolił na zbyt obfite piszczenie.