Dzień 5
Dzień zaczął się dla nas wyjątkowo późno, bowiem ekipa znów miała problem, żeby się szybko rano pozbierać. Zanim ogarnęliśmy po sobie pokoik, zjedliśmy śniadanie i generalnie opuściliśmy lokal, była już blisko godzina 10. Do tego doszła jeszcze konieczność zrobienia zakupów (trzeba było odwiedzić dwa sklepy spożywcze, bo w pierwszym nie było potrzebnego towaru). Potem jeszcze wizyta w aptece, gdzie Paweł potrzebował jakieś specjalne maści, bowiem jego noga nie wyglądała najlepiej. Doszło do tego, że na trasę wyruszyliśmy bardzo późno. Była chyba godzina 10.45 jak rozpoczęliśmy wędrówkę.
Widok na Pogórze Krzeszowskie z rozwidlenia szlaków czerwonego i zielonego przy wyjściu z Lubawki.
Jeszcze zanim wyszliśmy z Lubawki, Paweł dawał coraz wyraźniejsze sygnały, że jego forma jest gorsza niż w poprzednich dniach i prawdę powiedziawszy to już wtedy obawiałem się o to, czy będzie w stanie kontynuować. Zacisnął jednak zęby i postanowił iść dalej. Przed nami teraz było wymagające jedno podejście na jeden ze szczytów Gór Kruczych, gdzie było rozwidlenie szlaków. Krzyżował się tam szlak zielony, który prowadził po płaskim do Krzeszowa i czerwony, który również dochodził do Krzeszowa, ale prowadził po górach, gdzie miały być lepsze widoki. Podejście też trochę zmęczyło Pawła, ale stwierdził, że nie chce iść łatwiejszym szlakiem do Krzeszowa, bowiem na nim zniszczy go położony tam asfalt (w czym miał oczywiście rację) i dlatego poszedł z nami czerwonym szlakiem. Na tym odcinku aż do Betlejem droga mi się, nie wiedzieć czemu, trochę dłużyła. Czułem, że mam za ciężki plecak, ale nie bardzo miałem jak pozbyć się balastu wody, bo miałem świadomość, że trudne podejścia dopiero się zaczną i muszę mieć zapas wody. Wreszcie jednak po dwóch godzinach, około godziny 11.15 dotarliśmy do Krzeszowa, gdzie postanowiliśmy zrobić sobie krótką przerwę, a przy okazji odbyć naradę, co robimy dalej, bowiem Paweł coraz wyraźniej dawał sygnały, że nie da rady iść dalej.
Dobra widoczność pozwoliła uchwycić kawałek Gór Wałbrzyskich.
Opcje były dwie. Albo Paweł sam wraca do Wrocławia albo wracamy wszyscy razem. Dochodzenie do porozumienia zajęło nam zbyt dużo czasu i pewnie dlatego uznaliśmy, że wracamy wszyscy razem, bo po pierwsze i tak już było zbyt późno, żeby jeszcze ruszać we właściwą trasę tego dnia, czyli dojście do Schroniska w Andrzejówce. Na tym odcinku czekało nas bowiem sześć godzin bardzo intensywnego (tak wynikało z mapy) chodzenia. Grzesiek dodatkowo stwierdził, że już też ma odciski na stopach, a poza tym kończy mu się kasa. Jedynym powodem przemawiającym za tym, abym ja również zszedł ze szlaku była kondycja mojego obuwia, które już dwa razy klejone wyraźnie nie dawało rady (choć nowe buty miałem dostać dzień później od mamy, która miała nas odwiedzić w Jedlinie Zdrój). Zapadła zatem decyzja, że po pięciu dniach wędrówki, musimy zaniechać dalszego zdobywania Głównego Szlaku Sudeckiego.
Novum - szlak biegnie, biegnie, biegnie... i nagle ginie w chaszczach
Powrót do domu był jednak nie mniej skomplikowany. Trzeba było znaleźć sposób na wydostanie się z Krzeszowa przynajmniej do Wałbrzycha. Mieliśmy dwie opcje. Pierwsza to dojazd autobusem do sąsiedniej wioski i potem zasuwanie około 5 km z buta do Mieroszowa (a potem też szukać dojazdu do Wałbrzycha) lub dojazd do Kamiennej Góry i stamtąd jeszcze do Wałbrzycha. Druga opcja była zatem zdecydowanie lepsza i tę też wcieliliśmy w życie. Po niespełna godzinie złapaliśmy busa do Kamiennej Góry, a stamtąd po około pół godzinie odjechaliśmy do Wałbrzycha, w którym byliśmy po 15. Tutaj niestety mieliśmy pewien problem ze złapaniem autobusu, bowiem Guliwer nie zatrzymał się na jednym z przystanków i musieliśmy łapać innego prywatnego busa. Długo nic nie mogło nadjechać, aż współtowarzysze zaczęli organizować sobie powrót pociągiem, ale ten też tyle co odjechał. Wreszcie jednak przyjechał prywatny bus, którym dotarliśmy do Świdnicy. Tam się rozdzieliliśmy, chłopaki złapali Guliwera do Wrocławia, a ja udałem się w kierunku swojej wioski. Tyle co zdążyłem wyjść z busa, zauważyłem, że jedzie autobus, którym mogę podjechać kilka kilometrów bliżej swojej wsi i dlatego musiałem go sprintem gonić z pełnym plecakiem. Na szczęście to mi się udało i dojechałem kawałek bliżej tak, że do pokonania pieszo miałem tylko 4 km asfaltem. Zajęło mi to niespełna godzinę i tak, o godzinie 18.15 wszedłem do domu, kończąc swój udział w wyprawie, która miała zakończyć się przejściem całego Głównego Szlaku Sudeckiego.
I tak zakończyła się nasza przygoda, ale bogatsi o tegoroczne doświadczenia w przyszłym roku z pewnością spróbujemy raz jeszcze. Już zapewne inaczej pakując sobie plecak, biorąc inne wyposażenie na drogę, itd. Do tego planujemy jeszcze w tym samym składzie dwukrotnie urządzić sobie wypad w Sudety na weekend, żeby dokończyć to, co nam zostało (akurat dwa razy po trzy dni powinno nam wystarczyć) tak, aby w przyszłym roku już nic nas nie mogło zaskoczyć.