Tegoroczny, czerwcowy pobyt na Podhalu z kilku powodów na zawsze pozostanie mi w pamięci. Po pierwsze, pojechałem tam ze świetnymi ludźmi, u których dwa dni wcześniej bawiliśmy się na weselu. Po drugie, każdy dzień wypełniliśmy atrakcjami, z których w wielu przypadkach korzystałem po raz pierwszy. Po trzecie, podczas wyjazdu podjąłem pewne bardzo ważne dla mnie decyzje i po czwarte, niewiele brakowało, aby mój pobyt zakończył sie tragedią.
Po przylocie zastajemy w Polsce piękna słoneczną pogodę. Rodzina wykorzystuje ją, aby zebrać odpowiednia ilość siana na zimę dla dwóch klaczy w czym z chęcią pomaga rodzina, sąsiedzi, przyjaciele i znajomi. Dla tak wielu osób brakowało pracy, a ta którą wykonaliśmy, pomimo kilku odcisów sprawiła nam dużo satysfakcji i radości. Była to również wspaniała okazja do opalania.
Wspaniałą pogodę wykorzystuję na spacery z siostrzeńcem, rowerowe wycieczki, pomoc w zbieraniu ziół, spotkania ze znajomymi i objadanie się czereśniami, których w czerwcu na Walkowie nigdy nie brakuje.
Potem nastał okres nietrzeźwości spowodowany odświerzaniem znajomości, wieczorem kawalerskim, Dniami Ziemi Milickiej, urodzinami siostry, ślubem i weselichem Agi i Dominika, poprawianmi oraz poprawinami poprawin kuzynki Reni i Artura, a w końcu wyjazdem w góry. Porwany z domu rodzinnego panny młodej pakuję się na ów wyjazd w 5 min., co później okarze się brzemienne w skutkach. W ten oto sposób jedziemy w 9 osób, rozśpiewanym, załadowanym po dach weselną strawą tudzież napitkiem, mercedesem vito do Murzasichle gdzie wynajęty już domek, a raczej kwoli ścisłości, Chałupka pod Giewontem już na nas czeka. Plany jakieś tam są, ale bez ciśnień na cokolwiek. Po jakiś 6 godzinach, wliczając błądzenie w Krakowie i postoje dojeżdżamy do celu.
Chałupka okazuje się być całkiem nowym, drewnianym, wyposażonym w wiele wygód domkiem dla 12 osób. Po kilku dniach wieczornych spotkań przy kominku z kielichami po brzegi wypełnionymi wielorakimi trunkami dziewczyny nie protestowały nawet gdy ujarzmialiśmy je wykorzystując, pełniące tam dekoracyjną funkcję, chomąto (
http://www.youtube.com/watch?v=qcV8yuEKsqM ). Co więcej, były nawet szczęśliwe
Codzienne grillowanie obfitowało w ciekawe sytuacje, powcząwszy od inwazji baranów ( zabawa w owczarka podhalańskiego
http://www.youtube.com/watch?v=gjvdkh7DUls) , spośród których jeden był nadzwyczaj namolny, po oglądanie nocnego spektaklu wyładowań atmosferycznych nad Tatrami. Widoczek z chatki na poniższym zdjęciu.
Pierwszego dnia pobytu udajemy się na prawie pięciogodzinny pobyt w basenach termalnych w Bukowinie Tatrzńskiej. Po tylu dniach ciągłej imprezy seria masarzy i posiedzenie w jacuzzi robi nam bardzo dobrze. Jest tam na prawdę wiele miejsc w których wymasować można praktycznie każdą część ciała, kady mięsień. Wieczorem oczywiście grilowanie do późna, ale mimo tego wszyscy grzecznie wstajemy o 7 rano z zamiarem wejścia na Rysy, tym razem od słowackiej strony. Do Popradzkiego Plesa docieramy w miarę sprawnie. Mamy piękną pogodę. Za parking płacimy jakieś 21 zł. Nasza grupa prezentuje się dość kiepsko. Z browarkami i zasłonięci brylami docieramy nad jeziorko.
Tam zatrzymujemy się na małe co nie co. Zabiera nam to sporo czasu bo oczywiście nie wzięliśmy ze sobą euro. Złotówki udaje nam sie jednak wymienić w schroniskowej recepcji. Meszki próbują pożreć nas żywcem więc ruszamy w drogę. Rafał zabiera 10 kg kapuchy kiszonej do Chaty pod Rysami, za co później otrzyma 0,5l herbaty z wkładką.
Szlak jest łatwy i z pięknymi widokami, ukwiecony zielem i przeróżnymi gatunkami charakterystycznymi dla Tatr. Po drodze zaczynamy się rozdzielać. Nowożeńcy postanawiają zostać w połowie drogi i poczekać na nasz powrót wylegując się w słońcu. Reszta idzie dalej. Spokój zagłusza głośny płacz ok. 3letniego chłopca wołającego tatę, który wyrwał do przodu nie czekając na resztę familii. Udaję się nam jednak ich szybko minąc, ale płacz dziecka z oddali jeszcze długo będzie nam towarzyszył.
Niezbyt szybkim tempem dochodzimy pod nową Chatę pod Rysami, która teraz winna zwać się raczej cynkowym blaszakiem, ponieważ nowy budynek pokryty jest właśnie cynkową blachą i w mojej opini wygląda beznadziejnie. Miejmy nadzieję, że kiedyś lepiej wtopi się w otoczenie. Tutaj widok jest już surowy i typowo wysokogórski, brak roślinności, jest jeszcze kilka pól śniegowych, a z nieba leje się na nas słoneczny żar. Trwaja roboty budowlane więc o ciszy i spokoju nie ma mowy. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej. Tomek z Rafałem zostają pod schroniskiem. Adka wyrywa do przodu, próbuję ją dogonić, ale bez nakrycia głowy robi mi sie dwukrotnie ciemno przed oczami , kręci mi się w bani, więc musze robić przystanki . Nie ma to jak iść w czerwcowym, palącym słońcu na Rysy bez nakrycia głowy... Na szczęście mam sporo wody a na czerep przykładam sobie śnieg. Maja z Agatka idą wolniej ale systematycznie zmierzają ku szczytom, które wkrótce zdobywamy. Na polskim wierzchołku jest mnóstwo ludzi, dlatego z Adką szybko przechodzimy na 4m wyższy, właściwy, słowacki, mieżący 2503m. Wkrótce dochodzą dziewczyny. Seria zdjęć, odpoczynek, po browarku i 5min. szarpania się z zapalniczką, która zastrajkowała, więc tym razem pecika na Rysach nie będzie. Zaczynamy odwrót. Schodzenie jest już bułką z masłem. Odcinek między szczytami a schronem jest już tak rozdeptany, że aż brzydki. Widoki są jednak przednie.
Zgarniamy po drodze chłopaków, którzy oczekiwanie umilali sobie bujaniem na słynnej huśtawce nad przepaścią i sraniem z wysokości. Mozolne, nudne i długie dojście do auta odbiera nam wszystkim resztki witalności. Pot strumyczkiem wylewał sie z mojej wiatrówki, a watachy latającego gówna podjeły kolejna próbę zjedzenia nas żywcem. W obie strony odbyty spacer to prawie 40 km w słońcu, na kacu i po kamolach.
Spotykamy polskoirlandzką parę. Ona urodziwa, pełna energi panna, on wychudzony, długowłosy blondyn którego ona przeciągnęła przez Rysy na słowację. Chłop ledwo żywy gdy sie dowiedział że do Szczyrbskiego Plesa jeszcze z godzine drogi, myslałem, że walnie na twarz. Do domku docieramy, robiąc kilka niepotrzebnych kółek na Słowacji, ale do tego zdążyliśmy sie już oczywiście przyzwyczaić, a dodatkowy czas w aucie wykorzystujemy na drzemkę. Po powrocie kolejny grill, kolejne flaszki i posiedzenie do późna.
Kolejnego dnia o 8 wyjeżdżamy do Sromowców Niżnych skąd zaczynamy pontonowy spływ Dunajcem. Spływalismy w Boże Ciało ( jest to jeden z dwóch dni w roku kiedy flisacy nie płyną ) więc cała rzeka była nasza. Często oblewaliśmy się wodą, ale po tym jak skakaliśmy do wody na łeb z pontonu w nieznanych sobie miejscach nie robiło to na nikim większego wrażenia. Adrenaliny nie brakowało. Skoki do wody, próby wyrzucenia kogoś z 2 pontonu, wyścig o flakona na finiszu sprawiły, że spływ po prostu sie udał.
Jako, że wybraliśmy najkrutszą opcję spływu, bo co można kuźwa robić 6h w słońcu bez zupy chmielowej, nie zdążyliśmy zasmakować uczucia nudy a po powrocie busem do Sromowców i paru butelczynach złotego napitku wybraliśmy się wesołym vanem nowożeńców do parku linowego w Murzasichle ( 30 zł od głowy ). Naprawdę polecam bo to świetna zabawa po paru bronkach, generująca wiele śmiesznych sytuacji.. Kolejnego, ostatniego już, wspólnego dnia udajemy się do Zakopanego. Stercząc w korku, umilamy sobie czas zwiedźaniem przydrożnych karczm. Po przyjeździe , szamiemy obiadek w Gazdowej Kużni, spacerkiem idźiemy do kolejki na Gubałówkę, a po drodze uwagę naszą zwraca największe w Polsce (90m) bunji.
Tam nas jeszcze nie było
.Razem z Rafałem decyduję sie na skok i po jakiś 20min. oczekiwania, podpisaniu deklaracji o stanie zdrowia i wpłacie 120zł, z okrzykiem na ustach, pozdrawiającym nowożeńców, jeden po drugim skaczemy bez zawahania. Polecam wszystkim bo te 2-3 sekundy swobodnego lotu były wspaniałe, do póki nie spłynęła mi do czaszki cała krew wraz z alkoholem. Miałem wrażenie, że na szyi nosiłem jakieś obce 10kg. Potem wjazd na Gubałówkę, piwko, zjazd i uczta w ulubionej karczmie Kmicic skąd po wielu rozchodniaczkach koledzy odwożą mnie i Maję na dworzec. W ostatniej chwili zajeżdżamy drogę busowi do Nowego Targu, dzięki czemu zyskujemy 0,5h. Tam czakają już na nas Ania z Czarkiem, wspaniali koledzy poznani w Anglii, z którymi regularnie się spotykamy, a najczęściej ostatnio w górach. Z nimi jedziemy na chatę do kolegi Adama, który w miejscowości Krauszów udostępnia nam za darmochę wikt i opierunek. My rewanżujemy sie piwkiem i śliwowicą
Rano wyruszamy do Kuźnic skąd w deszczu ruszamy przez Dolinę Jaworzynki do Murowańca. Ania i Czarek przyjechali tylko na weekend więc żal jest trochę zmieniać plany i ustalamy że dziewczyny pójdą na Kasprowy, a my na Świnicę z zejściem przez Zawrat lub drogą wejścia czyli przez Przełęcz Świnicką w zależności od warunków, które generalnie są do luftu (pierwotnie miała być Orla). Chłopaki idą jak przecinaki, mijając wszystkich i wszystko w szybkim tempie. Ledwo za nimi nadążam. 2 tygodnie alkoholowego szaleństwa daje się konkretnie we znaki. Dostaję zadyszki, a w myślach przeklinam papierochy. W połowie drogi do Muro łapię drugi oddech i jest już dobrze. Sytuacja powtarza się przy dojściu na przełęcz. Z nieba zaczęło sypać białe gówno i co chwilę pada grad. Zostaję trochę w tyle, ale generalnie tragedii jeszcze nie ma. Pięciominutowe pakowanie okrutnie się teraz mści. Przemaka mi kurtka, plecak, szlugi, a nawet portfel. Dobrze, że w przeciwieństwie do Adama zabrałem chociaż rękawiczki.
Za nami idzie kilku łotyszy w adidaskach , krótkich spodenkach i foliowych pelerynkach. Po pierwszych łańcuchach na szczęście zawracają. Mi bardzo szybko słabną dłonie. Pierwszy raz w życiu doświadczam podobnego uczucia. Droga na szczyt nie przedstawia jednak jeszcze jakiś wielkich trudności więc powoli tam docieram.
Na górze jest jedna para. Postanawiają schodzić przez Zawrat. Po chwili dochodzi jeszcze chłopak z dwiema dziewczynami. Widoków nie ma, a warunki odbierają radość z wejścia. Czaro robi kilka fotek z pluszowym Kermitem, który zawsze i wszędzie mu towarzyszy. Ja nie wyciągam nawet aparatu. Nic mi się nie chce i mam już dość takiej pogody. No ale zejść jakoś trzeba. Też postanawiamy iśc na Zawrat. Szybko tego pożałowałem.
Zaraz za pierwszymi łancuchami prawie poleciałem z kamolem wielkości plecaka. Wydawał się być idealnym chwytem... Pod śniegiem i gradem nie bylo jednak widać czy ów chwyt był scalony z górą czy nie i wyleciał pod moim ciężarem. Na szczęście obsunął się tylko ok metra z cała tą glajdą i zatrzymał się między moimi nogami. 2m pode mną był Czaro, a zaraz pod nim Adam i mieliśmy sporo szczęścia że tak to się skończyło. Przez jakąś minutę na jakimś małym stopniu trzymałem to badziewie. Szok . Trząsłem się jak galareta, a kolejne atrakcje były jeszcze przede mną. Czekam na idącego za mną, by przestrzec przed głazem i ruszam dalej bo siara przed dziewczynami. Dalej jest już tylko gorzej, łańcuchy wydają sie nie mieć końca, a moje dłonie nie chcą sie już na nich zaciskać co powoduje niekontrolowanie odwrócenie się mojej osoby twarzą do lufy przy rękach zgiętych w łokciach. Wtedy trzymałem się tego żelastwa chyba już tylko siłą woli i właśnie wtedy na kilka sekund rozstąpiły sie chmury co uświadomiło mi że jestem dużo wyżej niż myślałem. Na domiar złego zaczyna się błyskać i grzmieć, a ja wiszę z dupą i plecami w topiącym sie szybko śniegu. Dziwne że nie puściłem tego ścierwa gdy zagrzmiało po raz pierwszy.Pani Panika była blisko i wierzcie, że nie wiele brakowało by w okolicach Zawratu dała mi buziaka bym dotarł doń drogą powietrzną. Kilka dni później dowiadujemy się, że właśnie wtedy na Giewoncie porażonych zostało trzech turystów.
W duszy przeklinam cały wypity ostatnio alko, łańcuchy, pogodę, wmawiam sobie, że przecież kto jak kto ale ja tu nie zostanę w oczekiwaniu na TOPRowe śmigło i powoli jakoś lezę za chłopakami na dół. Powyżej ostatnich łańcuchów dochodzimy do czworga turystów (Kronika TOPR. Patrz na sobotę 25.06), którzy są przemoczeni, leżą pod jakimiś karimatami i śpiworami, jest im zimno i nie dadzą rady ze względu na trudność szlaku o własnych siłach zejść na dół. O pomoc poprosili już TOPR więc zostawiamy ich i coraz szybciej schodzimy do Hali, do Murowańca, mijając po drodze najpierw jednego, potem kolejnych 4 ratowników. W drodze powrotnej dłonie w samoczynnych skurczach otwierały się by po sekundzie samodzielnie się zacisnąć i tak przez jakiś czas. W schronisku czekają już dziewczyny. Ciesząc się, że żyję pochłaniam żurek i nie przejmuje sie zupełnie tym, że jestem cały przepocony, przemoczony i najpewniej śmierdzący.
W niedzielny poranek wybieramy się w Tatry Zachodnie. W planie Ornak gdyż na nic innego nie zdążymy już wejść bo z Mają musimy złapać ostatni autobus z Wrocka do Milicza o 22:50. W drodze uświadamiamy sobie, że i tam nie damy rady więc planujemy skończyć wycieczkę na Iwaniackiej Przełęczy. Tego dnia idzie mi się zaskakująco lepiej, dogania mnie Adam i namawia jednak na Ornak, za co jestem mu wdźięczny, bo widoki z niego były niesamowite. Pogoda dopisała, chociaż na grzbiecie było dośc wietrznie.
Nie chcemy żeby reszta ekipy czekała na nas zbyt długo więc pędem zbiegamy do schroniska na Hali Ornak. Tam posilamy sie wszyscy solidnie i powoli wracamy na parking. Odwozimy Adama, zabieramy bagaże i na wrocławskim Nadodrzu jesteśmy 10min. przed autobusem. Teraz pozostało jeszcze czterokilometrowe podejście z Milicza do Wałkowej gdzie mieszkam w pełnym rynsztunku przez las o 1 w nocy. Było OK.
Podsumowując, wyjazd ten był na pewno najbardziej emocjonującym wypadem w góry jaki było mi dane odbyć. Uzmysłowił mi jak kuleje moja kondycja, w związku z czym rzuciłem palenie i zacząłem więcej się ruszać. Nigdy tego urlopu nie zapomnę. Dziękuję wszystkim serdecznie za Waszą obecność i pomoc
Sorewicz za przydługawą i spóźnioną relację, ale na prawdę cięzko było mi sie po tym urlopie pozbierać.