Hurra! Jestem na zlocie! Kutwa, ja pierdziu.
Na początek załatwianie wszystkich spraw towarzyszących - micha w Kolibecce, wypożyczenie raków i czekana, no i najważniejsza wizyta - TESCO, hehe. Jedziemy do Kir. Na parkingu ja i KWAQ9 konstruujemy Azora - bardziej to Bartek konstruuje, ja mu trochę pomagam. Wchodzimy na trasę. Na początku trzeba się "uraczyć" - lodzik jest, więc będzie pewniej się maszerowało. Niestety lodzik kończy się na początku polany, o czym najboleśniej przekonuje się Azor. Biedna psina - upiła się czterema Żywcami, piątego zgubiła i padła przy szlaku. Zawartość Azora rozparcelowaliśmy między siebie i ruszyliśmy dalej. Cholera - jeszcze wtedy nikt z Nas nie przypuszczał, że miejsce klęski Azora będzie równie znaczące dla jednego z uczestników...
Ale po kolei.
Bez większych przygód po 3,5 godzinnym marszu jesteśmy w schronie. Szybki meldunek i na pokoje. Tutaj relację pozostawię chwilowo za zasłoną tajemniczości.
Nastał dzień drugi.
Pada deszcz, nikomu nie chce się nigdzie ruszyć... Mając takie warunki? Wieczorem byśmy mieli niezłe wyżymanie i suszenie ciuchów.
Nagle w przestrzeń pokoju ktoś wrzuca zdanie o końcówce fajek... Przecież nie będziemy opalać dziewczyn, trzeba iść do Kir po kilka ramek.
Decyzję podjąłem błyskawicznie - skoro już tu jestem to przynajmniej się przejdę. Nie miałem pojęcia, że nie będzie to krótki spacer...
Wychodzę zaopatrzony w dwie baterie, zraczony i z dziabą w łapie. Idzie się spoko, trasa nie wymagająca, a teraz, gdy jest jeszcze w miarę widno to przelecę ją raz dwa. Niestety, tragiczne wydarzenia, które miały miejsce potem z niewinnego spacerku zrobiły poważną wyrypę. Ale o tym za chwilę. Popijając browarka idę natchniony mistyką gór, jestem bardzo uprzejmy w stosunku do mijanych przeze mnie turystów. Martwi mnie fakt, że nie wiedzą co ich czeka - sam lód, bez raków ta droga to koszmar... Cóż - jakoś do schronu się doślizgają.
Podążam dziarsko w dół. Polana Pisana i pierwszy dziwny znak - koniec browara. Że też wtedy źle zinterpretowałem ten sygnał. Niestety - o wycofie nie mogło być mowy. Nie wróciłbym bez zapasów fajek, byłby taki wstyd przed Ryśkiem...
Zapinam ostro w dół - sypię odłamkami lodu na boki, jakbym krę kruszył... Już widzę to miejsce, gdzie Azor zdechł. Dobra psina była, tylko chyba źle ją karmiliśmy, a właściwie wogóle michy nie dostała, więc nie dziwmy się, że jak na pusty bak spożyła 4 browary to zdechła...
Maszeruję dalej. Nagle co to? Patrze w dół, a tam nie mam jednego raka. Odwracam się i jest, spierdziela bydle spowrotem do schronu, uciekł mi na dobre 3,5 metra. I to był już drugi znak źle zinterpretowany. Na trzeci nie trzeba było czekać - stało się 50 metrów dalej, jakieś 200 metrów od grobu Azora...
Zaczynam poruszać się dosyć dziwnie - lewym halsem, prawym halsem, nogi wywijają młynka. Prawy rak rozrywa mi spodnie - a wydawało mi się w wypożyczalni, że jakiś taki tępy komplet mi dano...
I nagle zakładam stanowisko strategiczne w rowie.
Patrzę - jestem cały, co już jest sukcesem. Spodnie nadają się do klejenia taśmą. Reszta w porządku. Analizuję swoje położenie. A że jest to na pewno położenie dowiaduję się od swoich własnych pleców i czterech liter. Rozglądam się wokół - po prawo Scarpa, po lewo Scarpa. Ok, przed złem z obu stron jestem zabezpieczony. Zginam nogi w kolanach i przed butami układam czekan. Ha, niech teraz ktoś mnie ruszy.
Jest mi tak dobrze i wygodnie, że nie przejmując się mizernym już w tej chwili deszczykiem - zasypiam.
Pierwsza dobra dusza rodzaju męskiego szarpnęła mym cielskiem po jakichś 2-óch godzinach. Standardowe, czy nic Panu nie jest, itepe itepe.
Druga dobra dusza zainteresowała się mną po pół godzinie od duszy pierwszej - i znowu jakiś men... Patrzę, czy dziaba jeszcze przed stopami leży. Jest. Całe szczęście. Biorę ją pod plecy, bo jeszcze się komuś przylepi do łap.
Trzecie przebudzenie to było coś! Do mych uszu zaczyna docierać wdzięczny szczebiot - czy nic Panu nie jest, może zadzwonić po Pogotowie lub TOPR? Otwieram gały i widzę ją - piękna jak anioł, złote włosy wokół pięknej twarzy - gdzie jestem? W niebie? Chyba tak. Po krótkim udzieleniu Aniołowi odpowiedzi znika mi Ona z pola widzenia. Było to naprawdę krótkie spotkanie z istotą wyższą. Cóż, ściągnięto mnie na ziemię, więc pora dokończyć wyprawę po fajki. Po nudnym odcinku jakichś 900-set metrów docieram do knajpy. Głód nikotynowy malujący się na mojej twarzy wogóle na pani za barem nie zrobił wrażenia i ze stoickim spokojem odpowiedziała, że papierosów tu nigdzie nie kupię... Nogi się pode mną ugięły... Jak to? Mam wrócić z niczym? Never! Rzucam pytanie - "Przepraszam bardzo, a w takim razie gdzie tu mógłbym kupić papierosy?"
Odpowiedź mnie dobiła - "Jakieś 800 metrów stąd jest stacja paliw i tam pan napewno kupi papierosy" 800 metrów. 800 metrów. Powietrze wypełniło kilka soczystych faków i innnego mięsa. Patrzę na drogę, którą musiałbym jeszcze pokonać - 800 metrów po asfalcie, z rakami i dziabą w łapach? Nie, to już wolę dostać opr za niewykonanie zadania. Wracam, tu w dolince przynajmniej będę miał lodzik, a w schronie fajkę dostanę od dziewczyn. 800 metrów, cholerne 800 metrów...
Dalszy ciąg nie jest warty opisywania. Nuda, nuda, nuda. No może z wyjątkiem drzewnianych mostków, które łoiłem czekanem stwierdzając, że dziaba jednak do czegoś przydać się może. O resztę zapytajcie pozostałych.
800 metrów...
Niestety, musicie mi wybaczyć - nie ma dokumentacji fotograficznej z tej wyprawy, zaufajcie kronikarskiej relacji głównego bohatera i uruchomcie wyobraźnię, a wtedy wszystko będzie jasne (jak Anioła włos

)
Dziękuję za uwagę.