Jak zwykle decyzja o wyjeżdzie w przeciągu paru minut. Kontaktuje się z Cyganem w czwartek i zgłaszam swoją chęć. Oczywiście już w tym momencie wiem, że jedziemy a moja proba zagadania jest tylko formalnością. Godzine wyjazdu ustalamy na sobotę godzine 5 rano.
Wczesnym rankiem w sobote ruszamy w kierunku Zakopanego. Jako cel obieramy sobie grań wokół doliny Chocholowskiej z ambitnym zejsciem przez Ornak. Wjezdzamy do otulonego nocnym opadem Zakopanego i kierujemy sie w kierunku Chochlowa, gdzie parkujemu samochód na Siwej Polanie o godzinie 7,30 i ruszamy 2 godzinny marsz doliną Chocholowska. Szlak po drodze nie przetarty, a więc już od początku brniemy w śniegu. Niestety pogoda nas nie rozpieszcza. Niski pulap chmur a w dodatku ciągly opad śniegu nie wrózą, aby nasze plany urzeczywistnić. Docieramy do schroniska, gdzie pożywiamy sie i uzupełniamy termosy o ciepłą herbatke. Po godzinie 10 ruszamy w kierunku Grzesia. Szlak o dziwo przetarty. Idziemy wzdłuż zaśniezonego koryta potoku. Po drodze trawersując parę żlebów. Do tej pory nie było problenu z widocznościa, ale z racji tego, że ciągle zyskujemy na wyskokości wkraczamy w mleczny świat za sprawą niskich chmur. Przy podejściu na Grzesia mijamy schodzącego turyste. Czyzby on przetarł nam szlak ? Pytamy, mówi, że był tylko na Grzesiu, dalej szlak dziewiczy, czyli nie przetarty Widoczność ogranicza się do parudziesięciu metrów. W dodatku znowu zaczyna sypać śniegiem. Na Grzesiu spotykamy parę młodych ludzi, a więc i oni "pomogli" nam na dotychczasowym odcinku. Idą dalej na Rakoń, hmm a wiec znowu przetrzą nam szlak. Po chwili ruszamy za nimi. Niestety, pomimo przecierania szlaku przez ową dwójke, wiatr i opad sniegu sprawiaja, że i tak kopiemy się i z trudem się idzie a ciężkie plecaki w tym nie pomagaja. Idziemy tak w kompletnym już braku widoczności (tak wtedy myśleliśmy). Z ledwością rozpoznajemy ślady na śniegu i tyczki wytyczające przebieg szlaku. Brniemy w tym białym tumanie z nadzieją, że już nie długo dojdziemy na Rakoń. W miedzy czasie mija nas dwóch kolesi. Widzimy linę, karabinki i uprzęze, Hmm czyżby Rochacze ?? Na Rakoniu sptykamy się wszyscy. Para z Grzesia wraca tym samym szlakiem czyli przez Dlugi Upłaz, natomiast dwaj kolesie chcą schodzić przez... przełęcz pod Rakoniem do Chocholowskiej. Ech ten lans no liny, uprzeże... My ruszamy w stronę Wolowca. Przez chwilę idziemy razem. Oni szukają zimowego zejścia z Rakonia do Chocholowskiej. Brniemy tak razem szukając słupkow granicznych i na czuja grani, bo widocznosć jeszcze bardziej się pogorszyła. Kompletnie nic nie widać. po długim szukaniu drogi natrafiamy na pal, ale bez żadnych znakow, ale przypuszczamy, że w tym miejscu jest zejście letniego szlaku z Rakonia. Ale gdzie zimowy? Nasi towarzysze niedoli widząc, że zejście w takich warunkach nie ma sensu postanawiają zawrócić po sladach na Rakoń a z tamtąd przez Długi Upłaz zejsć drogą podejścia. A wiec zostajemy sami. Jest nie ciekawie, tyczek nie widzieliśmy już przed Rakoniem, a wiec pozostaje nam iście od słupka do słupka. Tylko gdzie one są ? Idziemy powoli strając się wypatrywać tych cholernych słupków jednoczesnie torując drogę w śniegu. Przecieramy szlak kilkakrotnie na zmianę. Jakoś bez większych trudności wybieramy "naszą" droge tak, że cały czas poruszmay się blisko grani a wiec i słupków. Musimy uważać także na snieg. Wiatr ponawiewał podychy, gdzie miejscami zapadamy się do pasa. Pamietając letni przebieg szlaku pamietam, że przed szczytem znajduje sie taki mały kociołek. Idziemy i torujemy szukając drogi już ponad godzinę. W tym momencie spostrzegamy, że ktoś zbliża się do nas od dołu. Dochodzi do nas snowbordzista. Mówi, że zachęcony naszymi śladami postanowił wejsć na Wolowiec i zjechać z niego. Ambitny plan jak na takie warunki nie ma co. Przez kilkanascie minut idziemy razem. W tym momencie konfiguracja terenu sprawia, że zdaję sobie sprawę, że znajdujemy sie w tym kociolku pod szczytem. Z lata pamiętam, że byłaby tutaj fajna miejscówa na biwak. Ale z powodu braku widoczności nie jesteśmy w stanie ocenić gdzie by się rozbić. W miedzyczasie nasz snowborder odskoczył od nas. Idziemy więc dalej. Po chwili słyszymy okrzyk: Jestem na szczycie. A więc ostanie metry i koniec tego podejscia. Wychodzimy na Wolowiec przed 16. A wiec z Rakonia ponad półtorej godziny, a w lecie tylko 40 minut. Nasz towarzysz pyta czy schodzimy z nim. Odpowiadam, że zostajemy na szcycie, ale po chwilio obracam to w żart. Przyjał to do wiadomości. Na szczycie widocznosć taka sama jak wszędzie czyli mizerna. Postanawiamy schodzić w kierunku Dziurawej przeleczy i tam poszukac miesca gdzie mozemy rozbić namiot, bo na opcje biwaku byliśmy przygotowani (jak sie pozniej okazało, słabo). Zejście jest trudniejsze niż przewidywaliśmy. Caly czas przekraczamy nawiany przez wiatr snieg, jest go sporo. Walczymy tak z wyborem drogi ale po parunastu minutach dalejmy za wygrana i wracamy na Wolowiec, aby tam poszukać miejsca na nasz biwak.
Na Wolowcu ostatecznie jesteśmy przed 17. A więc dużo czasu nie mamy. Na szybko staramy się wybrać odpowiednie miejsce, ale nie jestesmy w stanie okreslić czy takie miejsce jest bezpieczne. A więc bedziemy zmuszeni poszukać czegoś zaraz przy szczycie. Znależlismy miejsce troche poniżej tabliczki z napisem Wołowiec.Wiatr utworzył tam zaspę wysokości około 1,5 metra a zaraz obok bylo wywiane prawie do trawek, a wiec miejsce chyba idelane. Zaczynamy kopać platformę po namiot. Troche czasu nam to zajmuje. Udaje nam się wykopać w tej zaspie prostokąt okolo 3 metry na 1,5 metra. Namiot trochę bedzie wystawał a boki postanawiamy okopać i powinno wytrzymać. Po paru minutach namiot juz stoi. Nie jest jednak tak osłoniety od wiatru jak zamierzaliśmy. Trudno. W miedzyczasie Cygan bierze się za naszą kuchnie , a raczej tylko na ugotowaniu herbaty z roztopinego śniegu. Oczywiście z powodzeniem zaparza litr cieplutkiego napoju. Pochlonięci tymi sprawami zapominamy o plecakach ktore stoją ponad godzinę na wietrze i mrozie zdazyly przybrać wygląd lekko juz zmrożonych. Wrzucamy je do srodka. Nasz namiot z zalożenia 4osobowy po okopaniu zmniejszył swoje gabaryty znacznie, ale jest wygodnie, tylko, że jest strasznie zimno. Uporządkowuje rzeczy w namiocie, wchodzę do spiwora i nie mam już na nic sił. Cygan w miedzy czasie zaparza kolejnie porcje herbaty.
Koło 19 lezymy już w śpiworach i probujemy zasnąc co nie jest łatwe, gdy wiatr trzepocze namiotem. Mnie sen przychodzi z trudem. Nie posiadam tak cieplego spiwora jak Cygan. Jest mi cholernie zimno. Pod karimate podkladam wszystko co się da włacznie z folią NRC. Niestety nie pomaga. Słyszę, że Cygan śpi glebokim snem. Dlaczego ja tak nie moge ? Odczuwam braki w spiworze. Przewracam się na jeden bok "łapie" komfort i ciepło, by po chwili poczuć naplywającafale zima i drgawek, zmiana pozycji i tak w kołko. Postanaiwam owinąć sie folią NRC, a nastepnie dopiero wejśc do śpiwora. Pomaga.. do czasu. Niestety na foli osadzała się para i paru godzinach stwierdzam, że jestem cały mokry. I znowu te cholerne uczucie zimna. Noc mam nie przespaną. Dwa razy wychodzę z namiotu, by wrocić jeszcze bardzie oziębiony. Moj sen polega na krótkich drzemkach przelatanych zmianami pozycji i ciągłymi skórczami w nodze. Nie wiem dlaczego nie umiem zasnąć. W nocy kilkakrotnie włączam telefon, by stwierdzić, że zamiast paru godzin upłynęło paredziesiąt minut. Teraz tylko oczekuje na poranek, zapewne mrożny poranek. Kolejne spojrzenie na zegarek. Jest parę minut przed piatą. Czuję, że muszę wyjśc za porzebą. Jakoś udaje mi się ubrać buty, ktore czuje, że zesztywniały. Wychodzę na zewnatrz i widok jaki mi się ukazuje pozwala na moment zapomieć o mrozie i bezsenności. Niebo jest bezchmurne i rozgwieżdżone, ksieżyc śweci w cały swoim blasku oświetając tatrzańskie szczyty, a przytym fanastyczna przejrzystośc powietrza. Wszytko wydaję sie takie bliskie na dotkniecie ręki. Grań Rochaczy przepieknie prezentuje sie w blasku księzyca. Ale okazuje się jednoczesnie, że jest potwornie zimno. Jużpo chwili zaczyna mną rzucać jak galaretą. Więc załatwiam szybko to co mam do załatwienia i wchodzę do namiotu. Już nie moge się doczekać wschodu słońca. Ta myśl pozwala mi na moment zapomieć o mrozie i bezsenności. Jakoś od tego moment mam chwilę aby spokojnie przedrzemać. Budzę się przed 6. No chyba się nie spożniłem ? Biorę aparat z nadzieja, że uda mi się uchwycic ten piekny wschód słońca. Niestety aparat nie reaguje na moje czynności. Nie reaguje od wczoraj, gdy na Rakoniu próbowałem go właczyć. Szkoda, ogarnia mnie wścieklość, że akurat w taki momencie to się przydarza. Wiec wiem, że fotek z tej wyprawy nie bedę miał. Pochlaniam sie na podziwniu wschodu slonca walcząc z niemilosiernym mrozem. Liczę na to, że przez promienie słońca, choć o trochę zelży ten mróz. Widok jest piekny. Na sylwetce Lodowego widać jak powoli aczkoliwek sukcesywnie pojawia sie tarcza pomarańczowego słońca na tle bezchmurnego nieba. Promienie ogarniają coraz to więcej tatrzańskich szczytów. Chmury znajdują się znacznie poniżej szczytów, w dolinach a także całe podtatrze w pasie chmur. A przede mną tylko szczyty. Widok jest bajkowy. Budzę Cygana, bo nieogladać tak pieknych rzeczy to strata, tez jest zafascynowany. Wyciaga swoj aparat i robi pare fotek. Tak fotek, ktorych ja nie bedę miał. Oddałbym wile za tą jedną fotkę.
Temperatura staje się znośna i z kazdą chwilą ma się odczucie że wzrasta. Robi się przyjemnie. Po nasyceniu sie widokami, zabieramy się za śniadanie. Gotujemy wodę na herbatę a ja zabieram sie do mioch kanapek. Niestey zamarzły na kość. Więc na sniadanie pozostaje mi topiony serek, wafle ryzowe i krówki
Niestety z coraz dłuzszą chwilą widzimy że chmury z dolin się podnoszą. Decyzja czy kontynujemy dalszą drogę i schodzimy przez Trzydniowiański Wierch czy wracamy po wczorajszych śladach. Decydujemy się wracać. Likwidujemy nasze miejsce noclegu. Pakujemy plecaki i zaczynamy schodzić. Nasze wczorajsze ślady są trochę pozawiewane, ale wiadać mnie wiecej jak szliśmy. Widać błądzenie i szukanie drogi. Znajdujemy iglo zapewne zrobione przez naszego wczorajszego towrzysza na szczycie. Czyżby przy zejsciu miał jakieś kłopoty i czekał na poprawę warunków. Zejście na Rakoń zajmuje nam 30 minut. Idzie się bardzo przyjemnie choć w kopnym śniegu. Nie ma żadnego problemu ze znalezieniem drogi. Schodzimy prościutko na dół. Przed Rakoniem znajdujemy parę śladów po nartach. Rano nikt napewno nie jezdził a wczoraj tych sladów przed nami nie bylo. Cyżby nasz przyjaciel ze szczytu miał w nocy jakiś problem i zadzwonil po Topr ? Tego to się chyba nie dowiemy. Ale pewne jest to, że paręnaście minut za Rakoniem wchodzimy w chmury, ktore ją zdażyły podejść wyżej. Tak więc jesteśmy zadowoleni z decyzji o odwrocie. Do Grzesia idziemy w tej chmurnej atmosferze. Zejście do schroniska znowu w sloneczku. Przez dziury w chmurach mozemy dostrzec Kominiarski Wierch. Na polanie jesteśmy po 10. Zatem zejście zajeło nam lekko ponad 2 godziny. Wczorajsze podejście ponad 6. W schronisku drugie śniadanko i ciepla herbatka. Siedzimy prawie godzinke. Póżniej 2 godzinne zejście do Siwej Polany i po następnych 2 i pól godzinach jestem w domu czyli o po 16.
Fotki te co zrobił Cygan postaram sie wrzucić, kiedy tylko dostane skany