Wczoraj wybraliśmy się zaliczyć kolejnego munrosa. Albo dwa, albo nawet trzy. Bo wszystko miało zależeć od śniegu. Jeśli ktoś by nam wcześniej przedeptał trochę, pewne szanse były.
Już od początku wiadomo jednak, że możemy se pomarzyć. Zero samochodów na parkingu. Śnieg nietknięty ludzką stopą na całym pokaźnym zboczu. Śnieg tu, na dole, kopny po kolana. No nic, nie będziemy rezygnować tak od razu, może wyżej jest lepiej. Pany torują a ja tuptam sobie na końcu po ich śladach, a i tak momentalnie wytracam energię
Ale napieramy.
Ten teren leży na tyle blisko od naszej miejscowości, że w większości mamy go wyeksplorowanego. Munros poniżej (ten najwyższy) był naszym pierwszym w ogóle:
A na tym widocznym na drugim planie wprawialiśmy się rok temu z keczapami, nawet wesoła relacja z tego była:
Dochodzimy do grzbietu i jesteśmy tak padnięci, że postanawiamy zrobić dłuższy postój. Grzejąc wodę na herbatę, wymieniamy się wrażeniami.
- Ale paskudnie.
- Jak zwykle.
- No. Wujowo. Góry wszystko zasłaniają.
- Po co my w ogóle tam idziemy.
- I tego białego gówna napadało...
Miny mieliśmy faktycznie bardzo nieszczęśliwe.
Na wierzchołek An Caisteal jeszcze kawał drogi. W tych warunkach oczywiście. A warunki są takie: momenty płytkiego i w miarę zmrożonego śniegu przeplatają się z takimi, że wpadamy po kolana. Plus co chwila wali się rakiem w płytko ukrytą pod śniegiem skałkę. Trochę motyla noga z tego naszego munro.
Klniemy, ale napieramy, chociaż idzie to w tempie raczej słabym.
Na munrosa widocznego na najdalszym planie wchodziliśmy trzy lata temu w Sylwestra. Śniegu nie było w górach prawie w ogóle, tylko mnóstwo lodu. Przy schodzeniu z totalnie zlanych lodem podszczytowych skałek, nie posiadając raków ani keczapów, wyczynialiśmy prawdziwe tańce świętego Wita
Dlaczego o tym wspominam. Otóż i takie zimy się w Highlandzie zdarzają. To co oglądacie na zdjęciach nie jest wprawdzie ewenementem, ale i nie standardem.
Już w obrębie kopuły szczytowej śnieg znowu robi się niemożliwy. Wiedząc że został tylko kawałek, napieramy najmocniej jak się w tych warunkach da.
Wreszcie jest. Stajemy na An Caisteal, naszym 69-tym munrosie. Jeszcze tylko 217
Widoki wiadomo, paskudne, nuda nic się nie dzieje i białe gówno.
Na tym po lewej byliśmy.
Na tych dwóch też.
Tam nie, bo tam już nie ma munrosow. Ale też ładnie.
Na wierzchołku jesteśmy około 15, więc po chwili z żalem trzeba zmykać. Najlepiej po własnych śladach. Na szczęście w dół kopny śnieg przeszkadza znacznie mniej.
Słońce zachodzi w tempie ekspresowym. Zależy nam na dotarciu jak najdalej zanim się ściemni, ale nie możemy oprzeć się pokusie zatrzymania i popstrykania:
A teraz uwaga. Zejście zajęło nam trochę ponad godzinę. Wchodziliśmy prawie 7
Fakt, dłuższymi postojami, więc bez niech będzie 6. Ale i tak masakra. A wszystko przez ten nieuleżany śnieg. Prawdopodobnie spaliłam około miliona kalorii, więc w tym kontekście moja konkluzja jest raczej pozytywna.
Za dwa tygodnie jak Bóg da, okrągła siedemdziesiątka