W górach (między Ziemią a Niebem)
----------------------------------------------------------------------------------------
UWAGA1! Opowiadanie zawiera wątki religijne, jeżeli nie skończyłeś 18 lat, nie czytaj.
UWAGA2! Zresztą widać, to jest dłuuuga relacja, a właściwie to opowiadanie.
----------------------------------------------------------------------------------------
Po sierpniowym wypadzie na Kieźmarski musiałem przysiąść trochę do roboty. W efekcie nie byłem w górach trzy miesiące i wreszcie w listopadzie doszedłem do wniosku, że czas trochę sobie odpocząć. Jesień roku 2010 była jakaś taka dziwna i długa, śnieg spadł pod koniec sierpnia, za to w połowie września w większości stopniał i w Tatrach zrobiło się naprawdę ładnie, ale do mnie dochodziły tylko relacje i zdjęcia z internetowych forów, bo byłem niestety po uszy zajęty innymi sprawami.
O dziwo w weekend 19-21 listopada w Tatrach ciągle jeszcze była jesień, chociaż prognozy pokazywały że to właśnie miał być weekend przełomowy, bo w niedzielę miało się zachmurzyć, ochłodzić o kilkanaście stopni, zacząć sypać śniegiem i w końcu "jesień" definitywnie miała się zamienić w "zimę". Korzystając zatem z tego ostatniego weekendu jesieni wyruszam w czwartek 18go listopada wieczorem na trzydniową wycieczkę w Tatry. Konkretnie w Zachodnie. Trasę mam od dawna zaplanowaną, to ciąg dalszy pewnego pomysłu który przyszedł mi kiedyś do głowy, że chcę przejść wszystkie szlaki turystyczne w Tatrach. Tak właściwie to nieco konkretniej to "znakowane szlaki naziemne w TPN, na które można się dostać od Polskiej strony". Przy czym "wszystkie" tzn na przykład że skoro można wejść na Kopieniec zielonym, ale także ominąć Kopieniec zielonym, to trzeba zrobić i jedno i drugie
. Miałem już zaliczone wszystko w Wysokich, brakowało mi co nieco w Zachodnich.
Dzień 0
W czwartek wieczorem dłuugie pakowanie. Przy czym słowo "pakowanie" obejmuje wiele czynności. Na przykład naszycie łaty na dziurę w spodniach. Dobór skarpetek, impregnację butów, nerwowe i nieskuteczne poszukiwania czapki zimowej, odszukanie dwóch rękawiczek do pary itp. Oglądam aktualne zdjęcia z gór - czekan zostaje w domu, nie będzie czym postraszyć niesfornych pasażerów w pociągu, zabieram tylko kijki i raki. Latarka coś szwankuje... No tak zostawiłem baterie i mam styki zielone od kwasu. Dobra, wyskrobie się tlenek w pociągu i będzie git. Mimo że niby czasu miałem sporo pod koniec jak zawsze nerwówka, aby na pewno wszystko spakowałem? Hmmm. Sięgam z półki małe czerwone wydanie Nowego Testamentu. Kiedyś zawsze zabierałem ze sobą w góry. Nie wiem czy będę miał czas poczytać, ale tak choćby symbolicznie wezmę. Wychodzę z domu przed północą, wszyscy śpią. Jak zwykle zatęchła atmosfera nocy dworca Warszawa Wschodnia. Chociaż to już nie to co kiedyś, gdy przerzucili tu wszystkich lumpów z całej stolicy. Tym razem nie biorę kuszetki, dziś tłoku nie będzie, wyśpię się na kanapie...
Dzień 1
Jak zwykle jajeczniczka w barze FiS i busem do Kir. Razem ze mną jedzie raptem kilka osób, o dziwo coś się chyba zmieniło i pilnują rozkładu? Spośród tych kilku dwójkę pasażerek stanowią dwie apetyczne panie, Blondi i Bru. Taaa.... Nie powiem... Kiedyś to człowiek miał dwadzieścia pięć lat. No fajnie wtedy było. Dziś to po pierwsze mam na palcu obrączkę, a zresztą.. Nie przyjechałem tutaj dla zabawy. A po co właściwie przyjechałem? A, odpocząć. Znaczy się zmęczyć
. Znaczy kompletować wszystkie szlaki w Tatrach. Już w Kirach po wyjściu z busa Bru nareszcie rzuca mi zalotny uśmiech. Uśmiech to odwzajemniam, ale na wszelki wypadek zaraz demonstruję dla harmonii także odrażające łaty na tyłku po czym udaję się "w głąb" doliny.
- Jeden normalny poproszę - kłamię, bo przecież powinienem kupić może i jeden, ale na trzy dni. Trudno, ostatnio mam krucho z forsą.
Czerwonym w stronę Ciemniaka, od czasu jak opuściłem dno doliny żywego ducha na szlaku.
Piec z Adamicy?
Dopiero już gdzieś blisko Świstówki spotykam schodzącą w dół parę. Standardowe "cześć-cześć", ale o dziwo pani ma ochotę na dłuższą konwersację.
- A przepraszam, dokąd to Pan się wybiera tak późna porą?
Mam chyba coś takiego że mój widok u wielu turystów wzbudza zatroskanie o mój los. Nie wiem do końca co jest powodem. Może dziurawe spodnie, może buzia na której zawsze rysuje się krańcowe wyczerpanie.
- A gdzieś tam - wskazuję palcem do góry.
- Aha, to powodzenia.
Generalnie to faktycznie jest nieco późnawo. Pogoda nie najlepsza, niestety zaczyna lekko kropić deszczem. Ubieram się nieco lepiej. Na Chudej Przełączce wieje że hej, leży tez tutaj nieco śniegu. Wiatr zrywa go z ziemi i daje po buzi kłującymi igiełkami. Dobrze, że mam gogle.
Pogoda sie pogorszyła...
Na dziś z "nowych" szlaków mam w planie odcinek między nią a Tomanową. Pogoda nie najlepsza, ale pod dwoma polarami i kurtką specjalnie mi to, na razie, nie przeszkadza. Szlak ładny, całkiem ostry jak na Zachodnie, a ja jak każdy chyba lubię bardzo coś nowego w górach. Opatulony w gogle, szalik na buzi, dwa polary i kurtkę nie zauważam, że walący po buzi śnieżek zamienia się w deszcz. Ma to nieco przykre konsekwencje, bo moja stara kurtka Alpinusa jest wprawdzie niezła na wiatr, ale nasiąka deszczem jak gąbka. Gdy dochodzę do Tomanowej robi się już ciemnawo. Tutaj jest niżej i może dlatego deszcz pada całkiem konkretnie. Nie ma już sensu wyjmować folii i tak jestem mokry. Do schroniska dochodzę już po ciemku. W schronisku puchy, oprócz mnie są jeszcze trzy osoby. Pani na recepcji spojrzała na mnie po czym powiedziała
- Jejku...
Nie dość, że na ogół wzbudzam swoim widokiem uczucia opiekuńcze, to jeszcze na mokro uczucia te ulegają one chyba zwielokrotnieniu. Wiedziałem że schronisko jest na pół gwizdka, byłem przygotowany, zupki chińskie, kiełbasa myśliwska w dużych ilościach. Pani daje mi dwa klucze, mogę sobie wybrać pokój. No, sympatyczna pani.
- Jest tu jakaś suszarnia?
- Jest ale nie palimy, schronisko jest częściowo wyłączone...
- Ale na pewno jest jakiś pokój z piecem czy czymś?
- Nie ma... ale... zobaczę, co się da zrobić.
Jejku, jaka miła pani... Na wszelki wypadek staram się okazać odrażające łaty na spodniach. O dziwo pani wcale nic ode mnie nie chce, za to rozpala w suszarni i sprawia, że włączają ogrzewanie w całym schronisku. W zasadzie wszystko co mam oprócz paru rzeczy rozwieszam do suszenia, jem kolację i kładę się spać. Jeszcze przed snem udaje mi się przeczytać trzy rozdziały z Ewangelii Łukasza.
Pytały go tłumy: ";Cóż więc mamy czynić?"; On (Jan Chrzciciel) im odpowiadał: "Kto ma dwie suknie, niech jedną da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni". Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: "Nauczycielu, co mamy czynić?" On im odpowiadał: "Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono".
"No to ja nawet mniej więcej tak robię"..., pomyślałem, "i nawet podejrzewam czasem, że właśnie dlatego ciągle mam debet na koncie." Wieczorkiem doszło mi do pokoju jeszcze dwóch lokatorów czyli razem w schronisku było nas aż sześć osób. Położyłem się spać, budzik na 5:40.
Dzień 2
W miarę się wszystko wysuszyło. Dobrze, bo ten dzień miał być kluczowym dla całej wycieczki. Miałem do "zaliczenia" dwa odcinki grani głównej: Pyszniańska Przełęcz - Błyszcz oraz Jarząbczy - Wołowiec. Dokładnie tych mi brakowało. Chciałem połączyć je w jeden, ale do tego najpierw należało się dostać na Pyszniańską, strasznie długa droga, w dodatku końcowy odcinek trzeba było pokonać dwa razy. Wychodzę po szóstej, spieszę się, bo wiem, że dzień krótki, a plan ambitny. Na szczęście pogoda zapowiada się naprawdę ładnie, nie pada, chmury w normie, wieje tylko mocny wiatr. Na Pyszniańską przełęcz dochodzę po 10tej, całkiem nieźle, po drodze nie spotykam nikogo, ale nic specjalnie dziwnego jest jeszcze wcześnie. Pogoda jest w zasadzie wspaniała, trochę wieje, trochę chmurek, ale to dodaje tylko uroku.
Pyszniańska Przełęcz
Ruszam z powrotem pod górkę. Po drodze posilam się nieco, robię parę zdjęć... Postanawiam jednak założyć na nogi raki, których dotąd nie miałem. Kilka kroków i oba spadają z nóg. No tak, mam niedopasowane do butów, fakt, po zmianie butów chodziłem w rakach małżonki. Siadam więc i próbuję wyregulować, mam scyzoryk ze śrubokrętem o dziwo udaje mi się przytrzymać nakrętkę palcami. jeden rak OK, drugi... niestety nakrętka kręci się w kółko. I nagle mnie olśniewa, że chyba specjalnie na tę okazję przykręciłem sobie zapasową śrubkę do "drabinki" raka. Skracam drabinkę zapasową śrubką i zadowolony z siebie idę dalej w rakach. Bystra tonie w chmurach, mgły czynią jej cielsko potężnym i groźnym. Gdy dochodzę do Błyszcza stwierdzam, że jest już naprawdę późno, dochodzi 13ta a przede mną jeszcze kawał drogi. Postanawiam nie wchodzić na Bystrą. Trochę szkoda, ale cóż, mój cel jest inny, na Bystrej byłem już kiedyś, latem wprawdzie, ale i obecne wyjście nie byłoby tak do końca zimowym.
Podziwiam jeszcze moje Halo w mgłach pod szczytem Błyszcza i gnam w stronę Starorobociańskiego.
Królowa Tatr Zachodnich. Blisko, ale dziś tam nie dotrę.
Halo, tam coś Błyszczy...
O dziwo na Siwym Zworniku są jacyś ludzie. Też idą na Starego Robota. Jakoś tak niedługo po sobie przy coraz mocniejszym wietrze wchodzimy na szczyt.
Paź Królowej, czyli Stary Robot.
Tym razem w zasadzie nie mam wyjścia i muszę wejść na wierzchołek, chociaż najchętniej to bym się jakoś tak przemieścił w poziomie od razu na Kończysty Wierch. Niestety nie dysponuję żadnymi magicznymi urządzeniami poza własnymi nogami. Właśnie jest taki jakiś problem że jedna z nich zaczyna mnie coś boleć. Ale póki co zajęty jestem podkręcaniem czasu, nie należę do szybkobiegaczy, raczej do maruderów, zaczynam odczuwać zmęczenie, robi się coraz później, jest już chyba coś koło drugiej, a do Wołowca dość daleko a trzeba przecież jeszcze z niego zejść. Mijam Kończysty lekkim "ścięciem" i podchodzę pod Jarząbczy. Ze szczytu schodzi spora grupa osób. Ostatnia idzie jakaś para, zupełnie jak wczoraj. Standardowe "cześć - cześć" i oto pani pyta się mnie:
- A przepraszam, dokąd to Pan się wybiera tak późna porą?
Deja Vu? Patrzę przez chwilę na panią, ale nie, to nie ta sama co wczoraj.
- Gdzieś tam - wysapuję z trudem i pokazuję ręka na zachód. Ton głosu pasuje chyba bardziej do "czy chce pani w zęby?" albo "ty się lepiej zajmij swoim tyłkiem", a w każdym razie plus minus te właśnie uczucie chciałem wyrazić. Rozstajemy się, każde w swoją drogą. Pan towarzyszący pani mówi mi jednakowoż:
- Powodzenia!
- Dziękuję... - bo czuję, chociaż celowo tego dokładnie nie analizuję, że "powodzenie" będzie mi potrzebne, bo sugestia co do późnej pory jest zwyczajnie słuszna. Dochodzi trzecia. Mam pewnie jeszcze coś jak dwie godziny dnia, potem noc. Latarka... Latarka mi przecież nie działa. Może zawrócić? E! Zdążę. "Będę biegł." Absurdalność tej myśli jest na tyle oczywista, że staram się jej nie analizować. Jestem w ogóle wolny, mam w nogach dzień wczorajszy i 9 godzin dzisiejszego, w tym już prawie 2 tysiące podejścia a jeszcze boli mnie prawe kolano. Gdybym usiadł i na zimno to rozważył to bym chyba musiał zawrócić. Dla tego na wszelki wypadek nie przystaję, idę "ciągiem", no, co prawda co dwadzieścia metrów stając i łapiąc dziesięć oddechów. Do tego wszystkiego posłuszeństwa odmawia sprzęt. Z nogi spada mi rak. Najwyraźniej należałoby jeszcze przesunąć o jedną dziurkę. Zdejmuję zwyczajnie, zawijam w zapasowy polar i chowam do plecaka. Składają mi się kijki i nie dają zakręcić. Chwytam w dłoń i je niosę w ręce, nie chce mi nawet tracić czasu na przytroczenie do plecaka. Na Jarząbczy położony minutę drogi od granicy nawet nie wchodzę, nie ma czasu, zresztą też już byłem. Po prostu mijam drogowskaz oznaczający koniec podejścia i ruszam dalej. Owszem, obracam się jeszcze by zrobić jedno zdjęcie - przedostatnie tego dnia.
Jarząbczy. Tu powinienem zawrócić?
Nareszcie jestem na ostatnim odcinku zaplanowanego na ten dzień "terenu nieznanego". Długie zejście z Jarząbczego na Niską Przełęcz normalnie bym zbiegł, ale niestety, ból w moim prawym kolanie takie zbieganie uniemożliwia. Muszę zacząć wynajdywać sprytne kroki przy których mnie nie boli i przez to poruszam się wolniej. Spada mi też z nogi drugi rak. Nie powinny już być chyba potrzebne, chowam do plecaka razem z pierwszym. Z przełęczy zaczyna się łagodne podejście pod Łopatę. Gdy zaczyna brakować mi tchu, a dzieje się to coraz częściej, zatrzymuję się dopić resztki soku i mocuję w końcu kijki do plecaka. Teraz idę "na lekko", bez raków, czekana, kijków. Wokół zaczyna się robić szarawo. Byle do Wołowca, dalej teren już znam, nie jest jakiś super trudny, nawet po nocy powinienem sobie poradzić, oby tylko dojść tam przed kompletnymi ciemnościami. Idę jak szybko potrafię. A niestety, przynajmniej w tej chwili, zbytnio szybko to nie potrafię. Nie przejmuję się że mijam Łopatę, nie jestem dziś w trybie "zdobywania gór" tylko zaliczenia szlaku. W pewnym momencie ścieżka rozdwaja się, jedna odnoga idzie poziomo a druga w dół. O co chodzi? Nie mam czasu rozmyślać, nie chce tracić wysokości, idę więc poziomo. Dochodzę do jakiegoś wierzchołka a za nim w zapadającym mroku widać wyraźnie ostrą grań zbudowaną ze skalnych pipantów. No, tego to w planach nie było. Schodzę nieco wraz ze ścieżką, ale po paru metrach staję nad kilkunastometrowym uskokiem, po prawej ekspozycja na kilkadziesiąt, po lewej na kilka metrów. Widać, że ludzie tu kombinowali i pewnie schodzili, ale ja jestem bez raków na nogach, zmęczony, jest już w zasadzie ciemno... W tył zwrot, powrót do "wariantu dolnego". Dołuje mnie to ostro, nie miało tu być żadnych trudności, a są. Jeden błąd i wrócę z gór w czarnym worku. W dodatku nawet te kilka metrów pod górkę powoduje, że muszę chwilkę odsapnąć. Powoli zapadają ciemności. Wariant dołem jest łatwiejszy ale też jest nieco macania skały. Okazuje się że Dziurawa Przełęcz jest nieco "technicznym" fragmentem grani Tatr Zachodnich. W sumie, po to tu jestem, żeby się tego dowiedzieć. Ominięcie skalnych pipantów zajmuje chwilkę, gdy wychodzę w teren wyraźnie już łatwiejszy jest zwyczajnie noc. Chyba coś koło godziny 17tej. Jestem po trosze zły na siebie. O dziwo ciemności nie są kompletne, a tego się bałem najbardziej. Z jakichś powodów zachowuję widoczność na jakieś 10 metrów, jestem w stanie rozpoznać kontur czegoś co wygląda na szlak, widzę też czasem odciśnięte w śniegu ślady butów, to o tyle pociesza, że wiem, że przynajmniej jeszcze nie zboczyłem ze szlaku. Mam też GPSa, co chwila zerkam na niego. Do Wołowca jeszcze jakieś 200 metrów różnicy poziomów. Czyli jakieś pół godziny. Drobny problem, że zielona kreseczka oznaczająca poziom prądu ma jakieś 30%, będzie jeszcze ze dwie godzinki i potem kicha, jeśli ciemności staną się zupełne, będę ugotowany. Moja sytuacja robi się zwyczajnie zła. Jestem sakramencko zmęczony, wiatr się wyraźnie wzmaga, momentami podmuchy rzucają mną lekko w bok. Jedyny dziw że ciągle mam dziesięciometrową widoczność. Gdzieś wśród myśli przebiegających przez mózg pojawia się pomysł na przyczynę tego stanu, chociaż znacznie bardziej umysł zaprząta mi myśl o tym, co się stanie jak widoczność się pogorszy. A właściwie to zniknie. Idę momentami na czworakach wynajdując ledwie widoczne na śniegu ślady. Myślę sobie "ciekawe czy tego uczą na kursach zimowej turystyki - rozpoznawanie szlaku w ciemnościach". Gdy uda się rozpoznać kontur szlaku robię kilkumetrowy zryw do przodu po czym staję lub klękam by złapać oddech, bo siły czerpię już wyłącznie z woli możliwie szybkiego dotarcia na szczyt, zanim skończy się prąd w telefonie, zanim owo utrzymujące się czemuś zjawisko dziesięciometrowej widoczności ustąpi kompletnym ciemnościom i jedynym rozpaczliwym rozwiązaniem będzie kilkunastogodzinny biwak na Wołowcu. "Nie mam NRC" przelatuje mi przez myśl. Brałem ją zawsze, nie użyłem nigdy no i oczywiście tym razem akurat nie wziąłem a ryzyko potrzeby użycia staje się realne. Nie boję się, uczucie które mi towarzyszy to raczej coś z rodzaju "głupiego zażenowania", że dałem się tak wpakować w tarapaty na własne życzenie. "Pewnie tak ginęli wielcy himalaiści" pomyślałem sobie. Masz jakiś plan, czegoś bardzo chcesz, postanawiasz zaryzykować i niestety nie udaje się. Oczywiście, mógłbym jeszcze wezwać TOPR, ciągle mam prąd w telefonie, zasięg też powinien się chyba złapać. Ale to wstyd... Nigdy jeszcze zatrudnienia TOPRowcom nie dałem i moją ambicją jest by tak zostało. A poza tym ta skubana pani miałaby satysfakcję, nie dam jej!
Zaczynam się modlić. Nie ma w tym chyba nic nadzwyczajnego, jestem wierzącym człowiekiem i modlitwa była czymś zupełnie naturalnym. Na szczęście szlak nadal jest dość wyraźny i mam jeszcze siły iść. Czuję, że szczyt musi być gdzieś niedaleko, tak pokazuje GPS. Ale idę i idę wydaje się że już dawno powinienem na nim być, a nie jestem.
I właśnie w takiej chwili nagle stał się cud.
Ciężko jest opisem oddać całe piękno tego momentu. Stałem chyba pochylony odsapując ostatnie kilka metrów gdy nagle wokół stało się jasno jak w dzień. Trudno się było nie wystraszyć. Pierwsza myśl - "toprowcy przylecieli śmigłem i włączyli dziesięć halogenów na grań". Niedorzeczne. Obracam się i w zasadzie przez chwilę nie wiem co jest grane, wszystko dookoła jest wyraźne jak w dzień. Po chwili to do mnie dotarło. Spojrzałem do góry i zobaczyłem nad głową świecącą pełnym blaskiem
Lampę Pana. Cud! Pan odpowiedział! Lampa wisiała na niebie jakby uśmiechając się do mnie. Powoli i na mojej buzi odwzajemnił się uśmiech. Ciężko było się nie uśmiechać. Stoimy tak przez chwilę z Lampą twarzą w twarz śmiejąc się do siebie. Dobra, trzeba zobaczyć drogę! Odwracam się szybko i 50 metrów dalej widzę coś co musi być szczytem! Może dwadzieścia metrów nade mną. Nie no, 50 metrów to dam radę! Radość jest nieopisana. Widoczność jest taka, że spokojnie widzę odległe Rohacze. Zaczynam
śpiewać Panu Pieśń Nową nie pamiętam jakimi słowami, zresztą nieważne.
Ważne, że pieśń była
z głębi serca. Nagle idzie mi się też znacznie lżej. Drobny niuans, po przejściu paru kroków Lampa mi gaśnie, ale nie ma to wielkiego znaczenia, już wiem ile mam do przejścia, a ta świadomość pozwala wykrzesać z siebie ostanie siły. To co uznałem za wierzchołek okazało się akurat być bocznym wierzchołkiem, jeszcze nieco błądzę w poszukiwaniu głównego z tablicami, ale jest to już w miarę proste. "Grześ: 2h" (czy jakoś tak). Tak, zgadza się, ja w tym kierunku. Lampa czasem się teraz pojawia, a czasem nieco znika, ale idzie mi się zupełnie lekko, raz że nareszcie w dół, dwa że w poczuciu ocalenia z matni, trzy, że co chwila podziwiając niesamowity widok tatrzańskich szczytów oświetlonych poświatą Lampy Pana. Dochodzę do zielonego szlaku i w dół. Do schronu dwie godzinki. Teraz to już raczej pryszcz, już tylko pewne obawy budzi perspektywa spotkania z misiem. Trzeba nieco uważać, bo kamienie są miejscami oblodzone, ale lata praktyki pozwalają mi sprawnie schodzić. Lampa czasem świeci mocniej, czasem słabiej, ale nie ustępuje. Postanawiam mojemu towarzyszowi zrobić jeszcze jedno, ostatnie tego dnia zdjęcie.
Lampa Pana.
Droga przez las się nieco dłuży, ale po niecałych dwóch godzinach wychodzę w końcu na kocie łby tuż pod schroniskiem. Padam i odpoczywam. Podejmuję nieco dziwną decyzję o zdjęciu kalesonów
. Jestem święcie przekonany że jak wejdę do schronu w kalesonach to mi będzie za ciepło
. Dalej jak gdyby nigdy nic. Zameldowanie, pomidorowa plus ryż z jagodami, prysznic i spać na zbiorówce.
Nie miałem zielonego pojęcia że 20 XI 2010 była pełnia i zupełnie nie uwzględniałem tego w swoich wariackich planach. Przez to wielu powie, "E! Taki tam cud...". No bo to tak jest, jest tak jak mówił ten murzyn z PulpFiction: "Nie jest ważne, czy cud spełnia kryteria cudu. Ważne że ja poczułem że Bóg zstąpił z nieba i wmieszał się w rzeczywistość. Szkoda tylko, że na razie nie wiem jeszcze do końca, dlaczego".
Próbuję czytać jeszcze trochę moją czerwoną książeczkę, i koło jedenastej kładę się spać na nieco wesołej od zapachu wina zbiorówce.
Dzień 3
O dziwo rano jestem jeszcze w stanie się poruszać. Tego dnia nic specjalnego się już wydarzyć nie miało i się nie wydarzyło. Odnotujmy zatem dla kronikarskiego obowiązku, że trzeciego dnia udałem się zaliczyć szlak na Siwą Przełączkę z Chochołowskiej. Szlak w górnej połowie całkiem ładny, niestety w dolnej poza granice przyzwoitości rozjechany przez traktory zwożące drzewa z Tatr. Spieszyłem się trochę wiec wstałem jeszcze przed szóstą. Boląca prawa noga dawała znać o sobie, pod koniec na przełęcz to w zasadzie już "dokuśtykałem" a nie doszedłem.
Rozjechany traktorami szlak na Siwą Przełęcz. Powinni tego zabronić!
Siwa Przełęcz.
I tyle. W dół Ornakiem, do Kościeliskiej i bieg do Kir. W dalszym ciągu jeszcze utrzymująca się, być może właśnie ostatni dzień, niezła jesienna pogoda skusiła tego dnia w góry wielu turystów.
Pożegnanie jesieni (w Tatrach).
Pożegnalny obiadzik w FiS'ie. Na dworcu mijam się z Blondi i Bru. Nie wiem czemu ale chyba mnie nie poznają. Tak się przez te trzy dni zmieniłem? Pożegnalne zdjęcie Giewontu na dworcu. Jeszcze prawie siedem godzin jazdy linią Interregio do Warszawy. Pozostawiony na dworcu samochód szczęśliwie odpalił i bez dalszych przygód tuż przed północą mój pies wylizał mi gębę w progu domu
.
I tyle. Do zaliczenia wszystkich szlaków w Tatrach pozostał mi jeszcze jeden jedyny szlak. Postanowiłem zrobić ankietkę - zgaduj zgadulę
. Jak już go zaliczę i będzie jakiś zlot TG na który pojadę, to stawiam wszystkim zlotowiczom kolejkę
. A dodatkowy bonus będzie dla tych, którzy to wszystko przeczytali.
Gruby i Łysy