Zamiast przedstawiania się, na początek ostatni tekst w dużym skrócie i kilka zdjęć Mattiego z przedostatniego wyjazdu Summitera.
Zostały dwa dni dobrej, acz niepewnej pogody, postanawiamy je maksymalnie wykorzystać – wybieramy coś łatwego i szybkiego – Bishorn. Mumin z Igim realizują swój tajny Sex de Miranda, a my maksymalnie odciążeni, ruszamy w kierunku Bishorna. „Jest kondycja i aklimatyzacja, to będzie HIGHLIFE.”
Mijając schronisko, nabieramy wody z ujęcia oznaczonego „NIE PIĆ”. Na ostrzeżenie reaguję entuzjastycznie, a jak przyszłość pokaże, lekkomyślnie: „A jakże to!? Heja! Nie takie rzeczy się miało w buzi!”. Napełniam dwie butelki po sam korek. Namiot rozstawiamy na rewelacyjnie obudowanej przez bezimiennych poprzedników platformie, Matti z deski robi sobie leżak i radośnie przystępujemy do konsumpcji szczupłych zapasów. Posiłek umilają nam paralotniarze, którzy w widowiskowy sposób lądują na lodowcu obok.
Po regenerującej drzemce zaczynamy zastanawiać się czy przypadkiem nie iść na szczyt jeszcze tego samego dnia, przed zmrokiem. Jesteśmy w zasadzie wypoczęci, w dobrej kondycji z żelazną klimą. Na szczęście dostajemy oczekiwaną przez cały dzień prognozę pogody od Jck: „Jutro rano ok, potem znowu sypie, piątek kiepski.” Zastanowiło mnie: „znowu sypie”…jakie „ZNOWU” skoro jest lampa? Szybko nadciągające z południa burzowe chmury utwierdzają mnie w przekonaniu, że Jck z pogodą się nie myli.
Pobudka...
Ubieramy raki, wiążemy się i wchodzimy na lodowiec jako trzeci zespół. Droga początkowo prowadzi po wytopionym twardym lodzie, zagłębieniach którego są wypełnione wodą z wczorajszego opadu. Trasa wznosi się bardzo delikatnie trawersując w lewą stronę lodowca w kierunku łagodnych stoków Bishorna. Nie jest jednak aż tak różowo, im dłużej idziemy, tym napotykane szczeliny stają się coraz większe, mostki niepewne, a droga kluczy między nimi lub przechodzi bezpośrednio nad lodowymi przepaściami. Na tym wyjeździe nie było jeszcze lodowca, który wymagał by aż tyle czujności i skoków przez szczeliny co ten, do tego idziemy w dwójkowym zespole, a to, jak wiadomo wymaga jeszcze większego skupienia.
Na wierzchołek wchodzimy dosyć interesującym spiętrzeniem. Piękne uczucie dorzucić do listy dwudziesty któryś czterotysięcznik i dodatkowo mieć szczyt tylko dla swojego zespołu. Niestety Weisshorn ginie w chmurach i widok, który tak mocno sobie obiecywałem, znika po kilku chwilach. Nie mam też możliwości przyjrzenia się północnym ścianom Dom i Taschhorn, tak niewiele jest zdjęć które by je przedstawiały. Mimo braku spodziewanych widoków aparat idzie w ruch...
Całość do obejrzenia i poczytania tutaj:
Bishorn 2010, relacja