Piątek. Perspektywa wolnego weekendu i niebywale korzystne prognozy pogody. Plus odpowiednio piękny plan: wreszcie wejdziemy na Ben Nevisa przy widoczności, a żeby dodać znanej trasie pieprzu pójdziemy krótkim scramblingowym odcinkiem przez grań Carn Dearg Meadhonach. Jednym słowem, gitara. Tylko ja coś nie bardzo się czuję. Już kolejny dzień mam wrażenie, że w mojej prawej dziurce od nosa zamieszkała obca cywilizacja, która produkuje niesamowite ilości odpadów. Oko po prawej stronie twarzy sika łzami jak fontanna - najazd obcych wywołał w nim silne zapalenie spojówki. Samopoczucie ogólne mam generalnie raczej średnie. No ale jak to tak, zrezygnować w TAKĄ pogodę, z TAKIEJ wycieczki? Na szybkości stosuję arcy mądrą kurację wstrząsową: gripexy, strepsilsy, plus antybiotyk którego nie skończyłam poprzednim razem. Rezygnuję z wieczornego bro i z nie najlepszym przeczuciem idę spać na piętrowej (katar) konstrukcji z poduszek.
Gdy o piątej rano dzwoni budzik sytuacja przedstawia się w zasadzie bez zmian. Ale, ale! Nie jest gorzej! Kolejna dawka antybio i decyzja: jedziemy, nie ma bata. O 8.30 pierwszą gondolą wjeżdżamy na stację w połowie wysokości Aonach Mor. Stąd już pieszo, a grań wejściowa ukazuje się praktycznie od razu:
W dolinie spotykamy grupę typów, którzy właśnie wstają po noclegu w namiotach. Zagadują nas gdzie idziemy, po czym oznajmiają, że polecają, byli tam wczoraj. Super. Będziemy mieć ładnie przedeptaną ścieżkę.
Szybko zaczynamy wbijać się do góry, nie bez lęku trawersując pola śnieżne. O zimie wiemy jeszcze tak mało - pocieszają nas jedynie ślady, skoro oni wczoraj nie spuścili lawiny to może i nam się uda.
Mój dyskomfort powiększa fakt iż co kilkanaście metrów jestem zmuszona przystanąć aby pozbyć się z nozdrza odpadów obcych. Prawe oko łzawi już tak, że wyciągam gogle. motyla noga. Pomagają ale mam wrażenie że dodatkowo uciskają mi nos, powiększając katar. Z żalem (słońce znowu zaczyna robić mi z oka fontannę) zdejmuję je i postanawiam spróbować nie myśleć o swoim samopoczuciu. Zresztą wkrótce osiągamy grań, zaczyna się robić ciekawie, a pięknie jest tak, że wszystko inne przestaje się liczyć.
Grań, scramblingowa latem, przysypana śniegiem tylko w dwu miejscach wymaga podciągnięcia się na czekanie. Jest pięknie, ale nie możemy się już doczekać osiągnięcia pierwszego szczytu i zobaczenia Benka, którego czubek na razie wyłania nam się zalotnie...
Wreszcie stajemy na Carn Dearg Meadhonach. Miazga! Od tej strony nigdy jeszcze Benny'ego nie widzieliśmy inaczej niż na zdjęciach, zawsze gdy tędy szliśmy, była dupówa. Jest elegancki, na jego północnych graniach widać ludzi - scramblerów i wspinaczy. Mazio po raz pierwszy ogląda swoją najlepszą zdobycz, Tower Ridge (w centrum zdjęcia). Nigdy jej przecież tak naprawdę nie widział.
Góry za Fort Wiliam wydają się nie mieć końca:
My ruszamy w drugą stronę, na munrosa Carn Mor Dearg. Słońce daje tak, że to, co wcześniej uważałam za fontannę, teraz wydaje mi się ledwie strumyczkiem. Co za porażka! Taki cudny dzień, takie wspaniałe warunki, a ja znaczę nasz szlak smarkami i łzami, półślepa w dodatku. Mazio widzi co się dzieje i surowo nakazuje mi założyć gogle. Zakładam i ponieważ nic więcej nie mogę zrobić, po raz kolejny podejmuję próbę całkowitego zapomnienia o swoim stanie.
Choć przechodzę Carn Mor Dearg Arete (odcinek grani zaczynający się zaraz za munrosem) po raz trzeci, pierwszy raz coś z niego widzę. W ogóle pierwszy raz widzę gdzie idę. Próbowaliśmy w sierpniu, potem w czerwcu; za każdym razem dupa nie z tej ziemi. Dopiero w lutym się udało.
W tle lansuje się grupa The Mamores i nasza ulubiona w tamtym rejonie graniówka Ring of Steall:
CMD Arete w warunkach bezśnieżnych jest dużo bardziej żmudna. Trzeba uważać na ruchome kamienie, czasem użyć rąk, a w ogóle to znacznie łatwiej trawersować grań niż iść jej ostrzem. Teraz, przy śniegu, idzie się bajkowo.
Tower Ridge z półprofilu:
Po przejściu (oraz obsmarkaniu) całej CMDA zaczynamy atak szczytowy. Jest żmudny, choć podobnie jak na grani wszelkie nierówności i ruchomości są przykryte przez śnieg. Niestety, jest on tak sypki i głęboki, że to ostatnie podejście to orka na ugorze. Ten odcinek obsmarkuję wręcz złośliwie, choć dotąd moje emitowanie efektów kataru miało charakter neutralny.
Wreszcie osiągamy szczytowe plateau. Jest (smark, smark) motyla noga! Po raz pierwszy WIDOKI z Ben Nevisa! I to jakie. Czuć, że jesteśmy na dachu Brytanii. Wszystko jest mniejsze, ba, malutkie. Ben Nevis i jego przedszkole.
Z zachwytem oglądamy z Maziem ludzi na zimowej Tower Ridge. Oznajmiam, że się zakochałam i chcę tam pójść. I latem i zimą. Mazio ma mnie zabrać i już. Jak tylko zrobi kurs wspinaczkowy, bo moja neoficka miłość nie zakłada jednakowoż możliwości wchodzenia bez asekuracji.
Sekwencja fotek Tower Ridge, niestety nie umiałam poskładać ich w jedną:
Przenikliwe zimno zmusza nas do szybkiego schodzenia. Pierwszy odcinek wypada ceprostradą, jak tylko teren zaczyna stromieć rozpoczynamy dupozjazdy. Jakkolwiek tradycyjnie pozwoliły zaoszczędzić sporo czasu, teren był średnio przyjazny, czego efektem jest moja posiniaczona dupa (prawda, że nie moglibyście żyć bez tej informacji?
"No ustaw się jakoś, przestać smarkać, przylansuj się! Tak żeby zdjęcie się nawet na TG nadawało"
Złazimy jak najszybciej, w lesie gubimy szlak, wschodzi księżyc i błąkamy się jak Jaś i Małgosia zanim w końcu, skostniali, znajdujemy nasz parking... W samochodzie jesteśmy tak zmęczeni, że nawet nie mamy za bardzo siły rozmawiać. Zresztą, po co gadać, kiedy wystarczy że człowiek tylko przypomni sobie dowolny moment tego dnia, i już się sam do siebie uśmiecha.