Droga do Z. upłynęła nam w lekko nerwowej atmosferze, zwłaszcza pod koniec. Zaczęło się tak, że zaspałam i zamiast być o 9 na placu Inwalidów, dopiero wychodziłam z domu.
Ja naprawdę nie wiem co mam o tym myśleć, powiedziała słuchawka głosem mojej Żony, ale już ja wiedziałam, co ona sobie myśli.
Wolałam o tym nie myśleć.
Myślenie ma przyszłość, a gdyby myśli dały się materializować, na pewno latałaby nade mną mała siekierka, uderzająca mnie rytmicznie w skroń.
Zdążyć musiałyśmy do Z. przed godziną samo południe, na skutek upierdliwości różnych kutafonów w Urzędzie.
Różne kutafony urzędowe ogłaszając rozmaite konkursy i przetargi na czynienie świata ładniejszym wyraźnie się otóż nudzą, i na przykład zarządzają, że zgłoszenia można składać dokładnie do południa, a minutę później to już dupa zbita.
Ponieważ samo złożenie dokumentów nie trwa jakoś specjalnie długo, więc padła idea, żeby sobie w tym Z przynajmniej pozjeżdżać z morderczego zbocza Gubałówki. Na workach ze starego namiotu.
Do Urzędu w mieście Z dopadłyśmy równiutko trzy-po-dwunastej, ale moja Żona, podminowana korkiem tuż przed wjazdem do miasta (zas... zepsuty TIR) poczuła ze ma +100 do charyzmy i wcisnęła urzędasom dokumenty skutecznie. Z Urzędem byłoby na tyle. Udałyśmy się w stronę Gubałówki, przebierając stosowne spodnie i dzierżąc worki na których już wkrótce miałyśmy osiągać prędkość światła.
No na pewno.
Pierwszy zjazd okazał się porażką. Gubałówka jest stanowczo zbyt słabo nachylonym stokiem, żeby zjazd na worku pozwolił osiągnąć zadowalającą prędkość.
Żona miała gest. Zeszłyśmy na dół pod stację kolejki, gdzie pozwolono mi wybrać sobie dupoślizg. Wybrałam piękny, niebieski, Żona równie piękny czerwony. Rechocząc że perfekcyjnie pasują nam do plecaków podymałyśmy znowu na górę, w poszukiwaniu miejsca odpowiedniego do zjeżdżania i pozowania do fotek.
Gotowi? - zapytałam, kiedy zziajane siedziałyśmy na górce i szykowałyśmy się do zjazdu.
He, he, he. - odparła Żona, przybierając fachową pozycję.
Jadę ja! - oznajmiłam i pomknęłam w dół niczym Prosiak Śmierci, pozostawiając za sobą w powietrzu zamarzającą falę dźwiękową
aaaAAAaaAAaaAAAaaAAAaaaAA!!!!!
Ślizg był bardzo emocjonujący, epicki i z wykopem. Malowniczo wystrzeliłam w górę na kilka centymetrów, znowu opadłam na śnieg, zarzuciło mną na sam koniec i obracając się miękko dojechałam do płotu, zatrzymując się na nim plecami. Po chwili Żona Śmierci aka Czarna Wdowa dobiła do mnie, również wyskakując na kilka centymetrów w powietrze i wirując na koniec.
Kiedy skończyłyśmy rechotać i otrzepywać się ze śniegu, z powrotem pobiegłyśmy do góry.
Pieprzony plecak mi hamuje, biorę go na kolana, oznajmiłam gniewnie, posadziłam plecak przed sobą i wioooooooooooooooooooo na dół. Odkrywając przy okazji, żekiedy zjeżdża się z nogami uniesionymi do góry to nie dość że śnieg nie leci na twarz, to jeszcze prędkość rozwija się do tej ponaddźwiękowej.
Po niewczasie pierwsze odkrycie poprowadziło do odkrycia drugiego: Prosiak pędzący z szybkością ponaddźwiękową ma upośledzony mechanizm hamowania.
Odkrycie drugie dało przy okazji pogląd na zachowanie kolan przy uderzeniu nogami w płot – nogi wędrują otóż w dziwnych kierunkach, popychają plecak do góry, a plecak wali z całej siły w świńską szczękę za pomocą podstępnego wewnętrznego stelaża. Świnia w tym momencie doznaje cudu i widzi wszystkie galaktyki (a nawet koniec wszechświata).
W tym momencie bardzo filmowo byłoby otworzyć oczy i dostrzec przystojnego GOPRowca pochylającego się nade mną z troską, albo przynajmniej Żonę mierzącą puls, ale nic takiego nie nastąpiło.
Podźwignęłam się ze śniegu i masując szczękę udałam się znowu do góry, żeby przy kolejnym zjeździe lekko znieść pojazd na kamyczki i częściowo go rozpieprzyć.
Kiedy uznałyśmy że już wystarczająca ilość śniegu dostała się nam w majty, wzięłyśmy kurs na Kraków, z silnym postanowieniem wykorzystania dupolotów
encore une fois.
Fotki wkrótce