Taka mała reminiscencja lata. Na długie zimowe wieczory
Przełęcz. Nareszcie jesteśmy na przełęczy. Mroczna. Mokra. Straszna. A za przełęczą jeszcze straszniej. Ciąg łańcuchów prawie przez całe zejście. A do tego ponad dwugodzinne podejście tylko po to, aby spędzić kolejne cztery godziny w niewygodnych pozycjach i być przez cały czas przypiekanym przez słońce. Strasznie i męcząco. I do tego w prażącym słońcu. Choć nie. Słońce jest w porządku. Słońce suszy. To jest w porządku. Przynajmniej to. Za to cała reszta z pozoru nie kryje w sobie najmniejszego sensu.
Stoimy więc na przełęczy. Chwilę odpoczywając patrzymy na wyłaniające się za skał błękitne niebo. W prognozach zapowiadana jest słoneczna pogoda. I taka jest. Choć wszyscy rano mówili, że będzie lampa.
Schodzimy. Na dole pusto. Jesteśmy sami. Spojrzenie w górę. 140 m opływa już porannym słońcem. Co zrobić. Trzeba kontynuować ten ciąg bezsensownych i niepotrzebnych nikomu rzeczy, które wykonujemy dzisiaj od samego rana. Zeszliśmy na dół tylko po to, aby z powrotem wejść na górę. Zupełny brak logiki. No, ale skoro już tu jesteśmy to trzeba to zrobić. Jakby to powiedział słynny bohater kreskówek - Kapitan Bomba: „Napier...my”.
Podchodzimy pod rysy. Wyciągamy z plecaków te wszystkie ciężkie rzeczy, które tu wtargaliśmy. Zupełnie nie rozumiem po co. Ale podobno mają nam się przydać. Skoro tak, to zakładam na siebie jakieś dziwne szelki, do których przyczepiam różnokolorowe, brzęczące żelastwo. Widziałem to już gdzieś na jakimś filmie. Coś powoli zaczynam kumać. Zakładam jeszcze na siebie kolorowe szarfy i przywiązuje do szelek dwa przyniesione przez nas sznury. Dlaczego dwa? Tego już nie kumam. Aha. Jest nas dwóch to i dwa sznury. To by miało sens. A może chodzi o coś innego? Może jak jeden sznur się zerwie to zawsze w zapasie zostanie jeszcze drugi? Faktycznie są jakieś dziwnie cienkie. Ale za to ładne. Kolorowe. Tak jak szarfy. Na nogi jeszcze zakładam takie dziwaczne korkotrampki. Tylko, że bez korków. Na nich są jakieś cyfry: 5.10. To by się nawet zgadzało. Wstaliśmy dzisiaj o 5.10. Wygodne to to nie jest, ale podobno stoi na wszystkim. Zobaczymy. Póki co, to wygina i ściska mi tylko wszystkie palce.
Po chwili, gdy mam już ten ciąg rytualnych zabiegów za sobą wchodzę w jedną z rys. Kolega mówi mi jeszcze, żebym wziął ze sobą karteczkę, na której są jakieś strzałki i dziwne znaki. Mówi, że to mi pomoże odnaleźć właściwą drogę. Patrzę na niego z niedowierzaniem. Ale karteczkę biorę i chowam do kieszeni. To tylko papier. Nic nie waży. Co mi szkodzi.
Posuwam się więc rysą w górę. Kolega wcześniej mówił także, żebym co jakiś czas zaklinował w skale któryś z tych metalowych przedmiotów co mam przy szelkach i wpiął w niego sznur. Obiecałem mu, więc tak robię gdy tylko znajdę w skale jakąś ładną szczelinę. Rysa się kończy. Co dalej? Chyba jednak trzeba spojrzeć w tę karteczkę. Przerywana linia pokazuje jeszcze kawałek w górę i w lewo. I tam ma być ten. No... Aha spit. No i tam mam niby zbudować jakieś stanowisko. Cokolwiek to znaczy. No to idę i po chwili widzę jak coś się błyszczy na skale. To pewnie ten spit. Takie metalowe ucho wkręcone na śrubie w skałę. Buduje więc stanowisko. Czyli wkładam karabińczyk w tego spita, dokładam jeszcze obok coś z tego żelastwa, które mam przy szelkach i wszystko łączę razem szarfą jako mnie onegdaj uczono. Chyba dobrze. Aha. Na szarfie jeszcze wiąże węzeł. To się podobno nazywa stanowisko kierunkowe czy jakoś tak. No i wreszcie przywiązuję do tego swoje sznury za pomocą takiego dużego karabińczyka. Wszyscy mówią, że koniecznie zakręcanego. Na koniec, jak mnie wcześniej uczyli krzyczę do kolegi „mam auto”. Co prawda auto to ja mam, ale na parkingu w Zakopanem. No, ale jak miałem tak krzyczeć to krzyczę. Teraz kolega dojdzie do mnie, a ja będę go ubezpieczał wpinając sznury do takiego dziwnego przedmiotu z uchem. Zupełnie jak jakiś kubek.
Kolega dochodzi. I co dalej? No niby mam teraz kawałek podejść do widocznych po lewej stronie dwóch wielkich płyt schodzących się do siebie pod kątem prostym. Kolega mi tłumaczy, że to się nazywa zacięcie. Na karteczce zaznaczone jako taka jodełka skierowana w dół. Do tej pory to mi się zacięcie kojarzyło raczej z goleniem, a nie z górami. Zwłaszcza, że w górach się nie golę. No, ale nie wnikam. Skoro tak nazwali, to niech tak będzie. Mam teraz podejść do tego zacięcia i założyć kolejne stanowisko. A potem pójdziemy już w górę. No to idę i zakładam. Jakby było troszeczkę trudniej niż poprzednio. Kolega dochodzi. Aaaa. Przypominam sobie. W górach nie kolega, a partner. No to partner dochodzi. Jesteśmy już w zacięciu. Nazwa zacięcia pochodzi podobno od jakiś Węgrów. Spoglądam w górę. No długie to to. Ale jakieś takie zupełnie niewęgierskie. I jakby wygląda, że będzie trudniej. Ale kolega, znaczy partner, mówi, że mam się nie przejmować. W zacięciu dobrze siada asekuracja. Że co? Siada? Wysiada? Mam się bać? Ale partner uspokaja. Siada znaczy, że łatwo coś osadzić. Tfuuu. Znaczy łatwo znaleźć jakąś ładną rysę i zaklinować tam jeden z tych przedmiotów, który noszę przy szelkach. Znaczy te szelki to się niby nazywają uprząż. Ale taka na oko trochę jednak inna niż ta dla konia. No skoro tak mówi, to po chwili się uspokajam i idę. Jest faktycznie trudniej, ale daje jakoś radę. Asekuracja jak zauważył partner faktycznie dobrze siada. Po drodze jest nawet zaklinowany taki srebrny przedmiot, podobny do tych które mam przy uprzęży. Kumpel mówi, że to są jego najlepsi przyjaciele. Wygląda na to, że nosze przy uprzęży jego najlepszych przyjaciół. Niech i tak będzie.
Zacięcie się kończy i wychodzę na taką półkę z trawami. Na skale srebrzy się kolejny spit. Czyli mam tu założyć kolejne stanowisko. Słoneczko cały czas praży. Tylko pojawiają się już małe chmurki. A mnie strasznie suszy. Rozglądam się dookoła. Budki z piwem brak. Ale za to jest co innego. Patrzę w karteczkę. O kurna! Więc to jest to. Wygląda konkretnie. Stromo. Lufiasto czy jak to mówią. To kulminacyjny punkt całej tej drogi. Im dłużej się patrzy tym większe budzą się demony. No ale nic. Najpierw musi tu dojść jeszcze partner. Martwić się będziemy potem.
Gdy partner dochodzi do stanowiska patrzymy przez chwile w prawą stronę. Strome płyty biegnące w dół w zupełną nicość. I to pęknięcie nad nimi. Długie to dosyć. No i nie ma za bardzo po czym przejść. Czy nie porywamy się czasem z motyką na słońce? Motyka się porwał więc czemu nie my? Co zrobić. Trzeba iść. Kolega jeszcze uspokaja, że będzie się tam można wpiąć w haki wbite w skałę. Pamięta, że przynajmniej jest jeden. No i mówi, żebym dość często coś osadzał to w razie czego wahadło będzie mniejsze. Bardzo pocieszające.
No to idę. Podchodzę kawałek i skręcam w prawo w pęknięcie. Tu już jest zdecydowanie trudniej. Poza tym psychika zaczyna mocniej uciskać fragment mózgu odpowiedzialny za strach. Patrze w dół. W mordę misia! Między nogami widzę to wszystko co wcześniej przeszliśmy, a poniżej piargi. Chyba lepiej tam nie patrzeć tylko skupić się na wyszukiwaniu stopni. Na ręce mam do wyboru całe, długie pęknięcie. Szkoda tylko, że tych, jak to mówią chwytów nie ma tam za dobrych. Więc bez luksusów. No, ale wpinając sznur jak tylko się da i stawiając ostrożnie nogi posuwam się powoli w prawo. Jeszcze kawałek i widzę mój cel. Najważniejszy cel w życiu na najbliższe kilka minut. Jeszcze kawałek. Już jest na wyciągnięcie ręki. Metalowy łańcuch. Piękny. Srebrzysty. Iskrzący się w słońcu metalowy łańcuch. Wpinam się w niego. Uffff. Zrobione. Teraz partner. Jemu wcale nie będzie łatwiej. Te same zagrożenie wahadłem. Pokonuje ten odcinek jednak bez problemu. No, ale to jeszcze nie koniec. W gardle zaschło mi już na amen. Piwa w okolicy nadal brak.
Stoimy teraz na małej półeczce, a pod nami lufa. Spoglądam na karteczkę. Powoli już rozszyfrowuje zapisane na niej dziwne znaczki. Teraz według karteczki kawałek w górę i potem w prawo pod kolejną jodełkę czyli zacięcie. Partner mówi, że jeszcze dwa wyciągi. Teraz on idzie pierwszy. Ja mam pójść za nim i powyciągać ze skały to co on tam zostawi. Dostaje metalowy przedmiot z kawałka płaskiej blachy. To coś nosi nazwę jebadełko. Pochodzenie tej enigmatycznej nazwy szybko rozszyfrowuję już po kilku pierwszych słowach kolegi: „Jak nie będziesz mógł kości wyciągnąć ze ściany to weź tym w nią porządnie jebnij”. Skoro tak, to jak trzeba to jebnę. Partner idzie. Ja podaje mu sznury. Po chwili słyszę, że ma auto. Fajnie. To mamy już dwa auta. Za chwilę mogę iść. No to idę. Ten fragment jest już łatwiejszy. Po drodze nie musiałem nawet w nic jebnąć. Pod zacięciem kolega założył kolejne stanowisko.
Przed nami ostatni odcinek. Znaczy wyciąg. I wejście na szczyt. Partner idzie. Ja znowu walczę w podawaniem mu skręcających się sznurów. Podaje. Czekam. Podaje. Znowu czekam. I tak w kółko. Z tym, że czekania proporcjonalnie jest najwięcej. Powiedzenie, że wspinaczka polega na czekaniu jak najbardziej się sprawdza. W końcu słyszę znajomy tekst o aucie i że mogę iść. Idę. Wcale nie jest tak łatwo. Wypinam sznur z haka i walczę chwile w jednym miejscu. Nie chce mnie puścić. Może to już przez zmęczenie? No w końcu przechodzę. Podchodzę kawałek w górę, a tu niespodzianka. Taka kolorowa, metalowa kość nie chce wyjść ze szczeliny. Próbuję ją ruszyć. Nic z tego. A więc jednak. Trzeba będzie jebnąć. No to jebnąłem. Ruszyła się. Chwile się jeszcze przy niej męczę. No wyszła. Idę dalej. Jeszcze kawałek już łatwiej, tylko jakoś tak dziwnie krucho. I w końcu wchodzę na szczyt.
Jesteśmy sami. Pogoda nadal piękna. Lampa trzyma. Więc to jest ta lampa. Chwilę się rozglądamy po okolicy. Piwa nadal brak. Ale za to pęknie się prezentują gładkie płyty na pobliskiej ścianie.
Pytam się kolegi:
- Czy aby na pewno jesteśmy na najwyższym wierzchołku, bo podobno są dwa. A praojcowie taternictwa uznawali drogę za zaliczoną dopiero po wejściu na wierzchołek.
Partner odpowiada:
- Tak. Jesteśmy.
- Ale czy na pewno?
- Na pewno.
- Może dla pewności przejdźmy się przez całą grań?
- sp!@#$% ...
Czas wracać. Na szczycie srebrzy się kolejny łańcuch. Przekładamy przez niego sznur i opuszczamy się do szlaku. Kawałek schodzimy znowu korzystając z łańcuchów i dalej idziemy już sypiącą się ścieżką. Jeszcze chwila i znowu jesteśmy w tym samym miejscu co rano. Patrzę w dół. W oddali widać malutki budynek z wijącą się w górę białą smugą dymu. No nareszcie. Tam jest piwo. Patrzę w górę. To ta sama mroczna, mokra, straszna przełęcz.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.
Zdjęć niestety jest tylko kilka, ponieważ mój aparat Zorka 5 przeleżał większość czasu na dnie plecaka.
-------------------------------------
http://www.tatry.turystyka-gorska.pl