Na pierwszy weekend października zapowiadali pogodę, więc kończymy tegoroczny sezon letni w Tatrach. Sezon niezbyt obfity, jako że nie trawię chodzenia w tłumie po szlaku, nie mam autka, żeby jeździć na Słowację, a na poważne projekty jestem jeszcze za cienki.
Jedzie nas w sumie czterech - Michał, Piotrek, Tomek i ja.
W rolach głównych wystąpili:
Michał | Piotrek | Tomek | maju
W niedzielę białostocki PeKaeS wysadza nas o szóstej w pewnym mieście na literę Z. Pech chciał, że połączenie do Palenicy mamy "dopiero jak zbiorę komplet pasażerów w busie, ale nie później niż 7.40". Spełniając swoje groźby kierowca odjeżdża dwadzieścia minut przed czasem. Nadrabiamy to wykręcając dobry czas na nowiusieńkim asfalcie. Z racji niedzieli i wczesnej pory nawet zbyt wielu ludzi jeszcze nie ma.
Z drogi widzimy, że od mniej więcej 2200 w górę nieco pobielało. W dodatku piź... "jak w Kielcach na dworcu". Krótki postój pod schronem i napieramy ceprostradą. Jednym ciągiem, nie licząc postojów kiedy Tomek pstrykał dochodzimy pod ścianę.
Ubieramy dupowspory, szpejamy się i ogólnie obwieszamy kupą śmiesznych metalowych przedmiotów, których znaczenia trudno się domyślić, ale wyglądają profesjonalnie.
Z racji ilości osób decydujemy się na 2+2. W pierwszej dwójce prowadzi Michał. Piotrek asekuruje go, a później wspina się wypinając linę i zostawiając nam osadzone przeloty. Ja prowadzę drugą dwójkę asekurowany przez Tomka.
Stojąc u podstawy ściany obserwuję poczynania Michała. Szczękając zębami przy każdym podmuchu wiatru proszę w myślach, żeby już założył stan i ściągnął drugiego, żebym mógł się rozruszać. W końcu Piotrek znika za załomem i mogę iść do góry. Skostniałe w butach wspinaczkowych palce nie chcą z początku współpracować, ale szybko wraca mi w nich czucie.
Idzie mi się całkiem nieźle i stopniowo pokonuję kolejne metry szukając przelotu. Widać Michał zaaklimatyzował się już dobrze w Krakowie i jako typowy centuś szkoda mu było nowego sprzętu - znajduję pierwszą kostkę dopiero jakieś 30 metrów nad ziemią. Niby teren prosty, ale w razie wpadki lot byłby nie ciekawy. Ogólnie na całej długości 60-cio metrowej liny trzy przeloty.
Drugi wyciąg jeszcze prostszy i jesteśmy na półkach. Po drodze trafiło się nieco lodu, ale nie na tyle, żeby przeszkodzić w przejściu. Na półce Michał zwija linę i napiera na żywca do góry. Piotrek za nim, ale utknął i prosi o zrzucenie liny z góry. Schodzi trochę czasu zanim Michał zakłada stan, ale obaj stają na wierzchołku.
Ja z Tomkiem czekam, aż zjadą, żeby wejść na górę. Ostatecznie po zostawieniu przez pierwszą dwójkę liny asekuruję partnera "na wędkę", a sam odpuszczam sobie wejście, jako że stare buty wspinaczkowe, o dobre 2,5 rozmiaru za małe odgniotły mi palce przez te trzy godziny na tyle, że schodzę na boso.
Jedyne, co mnie pociesza, to wizja dwóch zimnych browarów, które spoczywają spokojnie w plecaku pod ścianą i czekają tylko na otworzenie.
Ogólnie wyjazd udany, przy dobrej pogodzie i w dobrym towarzystwie. Co więcej, są rokowania, że przyszłoroczny sezon letni będzie obfitował w więcej podobnych przejść.
A teraz, to już tylko czekać na porządny śnieg...