Ten kilku-dniowy wypadzik chodził mi po głowie już od dobrych kilku tygodni. Głównym zamierzeniem była chęć totalnego odizolowania się od szarej, biurowej codzienności i spędzenia wolnego czasu w pięknym naturalnym miejscu, w którym niszczycielska ingerencja człowieka nie będzie widoczna. Wybór miejsca był prosty – Dolina Czarna Jaworowa. Wybór towarzystwa jeszcze prostszy – moja piękniejsza Połówka
Kiedy sobotniego pochmurnego poranka wsiadaliśmy do PKS-a relacji Nowy Sącz – Zakopane miałem w sobie wiele frustracji. Prognozy pogody, w przypadku Tatr, na najbliższe dni nie przedstawiały się zbyt zachęcająco. Perspektywa załamania pogodowego, opadów deszczu i śniegu bynajmniej nie napawała optymizmem… Kiedy realizowałem etapy planowanej trasy we własnej wyobraźni, nie było tam miejsca na jakieś tam deszcze i śniegi… Była piękna słoneczna, bezwietrzna pogoda, przepiękne widoki i uśmiechnięte, pełne radości twarze. Dlaczego tak nie może być? Czym Ci zawiniłem Siło Wyższa??!
W tym miejscu należy zaznaczyć jak ważnym elementem wypraw w góry jest dobór odpowiedniego towarzystwa .Osoby, która nie tylko udźwignie brzemię trudów i niewygód związanych z wyprawą, ale także w kiepskich chwilach zażartuje i pocieszy a beznadziejne sytuacje przyprawi nutką optymizmu. Osoba taka sprawia, że wszelkie utrapienia odchodzą w siną dal a człowiek zaczyna widzieć tę zapełnioną część szklanki i cieszy się tym co ma. Szczęśliwie miałem przy sobie taką osobę za co bardzo jej dziękuję. Co ma być to będzie, a będzie i tak fajnie!
W Zakopanem byliśmy w okolicach 10. Przenieśliśmy bagaże do busa jadącego do Palenicy i po kilkudziesięciu minutach wysiedliśmy w Łysej Polanie. U wylotu Doliny Jaworowej byliśmy dopiero w okolicach 12, ponieważ zafundowaliśmy sobie ponad 2km spacerek z Łysej Polany do Jaworzyny Spiskiej. Po około 1,5 godzinnym marszu znakowanym szlakiem dotarliśmy, w końcu, do miejsca, w którym odchodzi ledwie widoczna ścieżka w stronę Jaworowego Potoku (zaraz przy ławeczce). W tym właśnie miejscu opuściliśmy znakowany szlak i kilka chwil później stanęliśmy nad brzegiem potoku. Tutaj nasze, dość zmęczone już, stopy czekała chwila odprężenia, gdyż przez wodę zmuszeni byliśmy przejść boso
Dalej wyraźną ścieżką, przy akompaniamencie płynącego w dole potoku, pięliśmy się ku górze przez niesamowicie piękny i dziki las prowadzący nas w stronę bardzo rzadko odwiedzanej przez turystów Doliny Czarnej Jaworowej.
Gdy dotarliśmy na miejsce to z wrażania musiałem usiąść i przetrzeć oczy. Wiele słyszałem wyrazów podziwu kierowanych pod adresem piękna tej doliny ale to co zobaczyłem na swoje własne oczy przerosło moje oczekiwania. Mimo, że kiepska pogoda i mgła uniemożliwiła zobaczenie całościowego efektu, to i tak widok, który ujrzałem powalił mnie swoją oryginalnością. Zobaczyłem błyszczący wśród kosówki stawek otoczony ogromnymi zboczami Bździochowej Grani, potężnym, kilkuset metrowym, progiem Czarnych Spadów, oddzielającym dolną cześć doliny od górnej i niesamowicie gigantycznymi ścianami skalnymi Kapałkowej Grani ze szczególnie zapierającym dech w piersiach widokiem przeszło 500-metrowej skalnej pionowej ściany Małej Śnieżnej Turni. Widziałem wiele zdjęć z tej doliny, wiele z nich zrobionych mistrzowską ręką, jednak żadna z tych fotografii ani trochę nie jest w stanie oddać tego co zobaczyłem na własne oczy… Słusznie pisał Janusz Chmielowski w swoim przewodniku:
„…spiętrzające się nad stawem gigantyczne ściany i urwiska skalne, w całych Tatrach nie mają sobie równych pod względem potęgi i majestatu”. Naprawdę miejsce godne polecenia
Przedłużającą się już trochę chwilę zadumy i zachwytu przerwały coraz bardziej wyraźne odgłosy czyjejś rozmowy. Po chwili na małej polance pojawiły się 2 osoby, które pewnym krokiem zaczęły zmierzać w naszym kierunku. Już z odległości 50 metrów widziałem, że męski osobnik to słowacki flanc. Szedł z osobą towarzyszącą płci pięknej… Na nasze szczęście był bardzo wyrozumiały i po wymianie uprzejmości pozostawił nas w spokoju. Pokiwał jedynie palcem gdy zobaczył namiot i śpiwory, ale kiedy wytłumaczyłem mu, że
„to tylko na wypadek gdyby załamała się pogoda” ;P, to już nie miał do czego się przyczepić. Kiedy tylko 2 miłe osoby zniknęły z pola widzenia zabraliśmy się za przepakowywanie plecaków i szukanie dogodnego miejsca na kryjówkę dla zbędnych, ciężkich rzeczy i biwak. Po tym wszystkim zaczęliśmy rozmyślać nad pierwszym punktem naszego planu:
Bździohowej Grani.
Krótka graniówka Hrebieniem Sviniek, od Pośredniej Bździohowej Bramy do Wyżniej Bździohowej Bramy, miała mieć charakter nie tyle rozgrzewkowy co sentymentalno-osobisty. Tak jak jedni mają swoje Monokliny a inni Liptowskie Mury, tak ja mam swoją Svinkę (2163), na której grzbiecie marzy mi się zasiąść od małego i bez której zdobycia, dokonać własnego żywota sobie nie wyobrażam.
Jednak po raz kolejny wymiar wyobraźni okazał się dalece odmienny od rzeczywistości. Wcale nie chodziło tym razem o kiepską pogodę. Byłem w stanie przeboleć nawet fakt, iż niemal cały szereg, planowanych do przejścia, turniczek Bździohowej Grani spowity był gęstymi chmurami a niepożądany deszcz ,wprost, wisiał w powietrzu. Problemem, którego nie przewidzieliśmy okazała się zwyczajna kosodrzewina… Po godzinnym rekonesansie dolnego piętra Doliny Czarnej Jaworowej, z niesmakiem, stwierdziliśmy, że na linii Czarny Staw Jaworowy – Czarne Spady nie ma żadnej logicznej możliwości by przebrnąć się przez gęsto porosłą prawie 2-metrową kosówkę i tym samym dostać się do (bardzo łatwego według WHP) żlebu opadającego z Pośredniej Bździohowej Bramy. Są oczywiście inne możliwości osiągnięcia tej grani z Doliny Czarnej Jaworowej, jednak wymagają one wspięcia się na górne piętro tejże doliny skąd można w łatwy sposób dostać się na Wyżnią Bździohową Bramę…, jednak wariant ten, owego dnia, odpadał ze względu na brak czasu. Postanowiliśmy więc rozbić namiot i resztę dnia spędzić na podziwianiu piękna tej niesamowitej i niepowtarzalnej doliny tatrzańskiej oraz nabieraniu sił przed, ze względu na kiepskie prognozy pogody, ciężko zapowiadającym się następnym dniem naszej wycieczki.
Noc minęła przyjemnie i spokojnie. Od czasu do czasu budziły nas jedynie krople deszczu rozbijające się o tropik. Otwierając rano namiot spodziewałem się zobaczyć totalną beznadziejność w kontekście pogodowym, ale, wbrew wszelkim przewidywaniom, nie było aż tak źle. Szybko załatwiliśmy co mieliśmy załatwić, ugotowaliśmy i zjedliśmy pyszną zupkę pomidorową i schowaliśmy do kryjówki w kosówce namiot i zbędne rzeczy. Teraz jest czas by skupić się już tylko na jednej rzeczy, a właściwie na dwóch, celach naszego drugiego dnia pobytu w Tatrach –
Kołowego Szczytu i Czarnego Szczytu, których specyficzne sylwetki w oddali zaczęła wolno odsłaniać kurtyna porannych mgieł.
Wypoczęci i pełni zapału ruszyliśmy kierując się w stronę Czarnych Spadów wyschniętym łożyskiem Czarnego Potoku. Doszliśmy owym łożyskiem do Podnóża ogromnej ściany opadającej z wierzchołka Małej Śnieżnej Turni, skąd trawersując próg Czarnych Spadów po trawkach i upłazkach dotarliśmy w pobliże jednej z rynien, którymi spadają kaskadami wody potoku. Nieco na prawo od najbliższej rynny czekała na nas pierwsza dzisiejsza poważniejsza przeszkoda. Była nią kilkunasto metrowa skalista grzęda wyceniana jako nieco trudna. Kilkumetrowy odcinek w środkowej jej części był szczególnie nieprzyjemny. Skała była mokra i bardzo śliska, chwyty i stopnie obłe i niepewne a widok w dół raczej nie napawał optymizmem. Nie bez trudu, czujnie i uważnie pokonaliśmy tę barierę wydostając się po chwili na górne piętro Doliny Czarnej Jaworowej, wysłanej złomami skalnymi, gdzie teren był już zdecydowanie łatwiejszy. Niestety, pogoda w tym momencie zaczęła się załamywać a wraz z nią zaczęła wysiadać moja kondycja psychiczna i fizyczna. Mozolnie, wolno i z wielkim wysiłkiem dotarliśmy do Czarnego Bandziocha w miejsce, w którym rozpoczyna się wyraźny żleb prowadzący w stronę Czarnego Przechodu. Wtedy właśnie zaczęło padać. Musieliśmy podjąć wspólną, ważną decyzję co robimy dalej. Postanowiliśmy wejść na Czarny Przechód, z którego łatwo dostaniemy się na wierzchołek Kołowego Szczytu, a później… zobaczymy. Jak zadecydowaliśmy tak i zrobiliśmy. Chociaż żleb wyceniany był na 0+ to dla poczucia bezpieczeństwa przeszliśmy go na lotnej. Był dość stromy, niesamowicie kruchy i bogaty w liczne prożki, których pokonanie może i nie było trudne ale przy śliskiej skale dość niebezpieczne. Na Czarnym Przechodzie byliśmy mniej więcej w południe. Widoczności nie było żadnej. Było zimno, mgliście i zaczęło sypać gradem. Nie wpływało to dobrze na samopoczucie. W dodatku czułem pewnego rodzaju wyczerpanie psychiczne. Nie wiem dlaczego. Na pewno trochę przez pogodę. Na pewno dlatego, że wyobrażałem sobie ten dzień trochę inaczej. Każdemu zdarzają się chwile słabości a wtedy nie trudno o głupi błąd. Ale nie czas było na analizę sytuacji. Nie rozwiązując się ruszyliśmy w stronę wierzchołka kołowego szczytu łatwym terenem, niewiele pod granią, trzymając się cały czas strony od Doliny Jastrzębiej. Po 25 minutach byliśmy na wierzchołku. Wtedy chmury niewiele się rozstąpiły odsłaniając grań prowadzącą na Czarny Szczyt. Tutaj pozwolę sobie wpleść taką dygresję, że graniówki to jest to co w górach lubię najbardziej. Zdarzały mi się łatwiejsze i trudniejsze, ale przed żadną nie czułem takiego lęku jak przed tą opadającą stromymi uskokami z Czarnego Szczytu w Stronę Czarnej Przełęczy i idącą dalej Czarnymi Czubami w stronę Czarnego Przechodu. Oczywiście zrezygnowaliśmy z tej graniówki odkładając ją sobie na kiedy indziej. Nie wiem jak wy ale ja preferuję zabawy na grani w otoczeniu błękitu bezchmurnego nieba, czując na sobie ciepło rozgrzanej promieniami słońca granitowej skały. Poza tym czekała nas jeszcze niemała atrakcja zejścia śliskim żlebem z Czarnego Przechodu. Po udanym, uważnym zejściu do Czarnego Bandziocha pogoda zaczęła się nieco poprawiać na tyle, że udało nam się bez problemów orientacyjnych dotrzeć do Czarnych Spadów. Tam czekał już na nas, nasz zaprzyjaźniony wyślizgany próg. Przyznam się bez bicia, że przez całą drogę obawiałem się tego miejsca ale na szczęście udało nam się zejść dość sprawnie i, co najważniejsze, bezpiecznie. Kilkanaście minut później po zejściu piargiem byliśmy już na dolnym piętrze dolinki i wesoło podążaliśmy wzdłuż wyschniętego łożyska w stronę Czarnego Jaworowego Stawu. Wbrew pozorom limit przydziału przygód i wrażeń nie został jeszcze wyczerpany tego dnia… Po rozbiciu namiotu i drobnym oporządzeniu się, przystąpiliśmy do przyrządzania ciepłego posiłku. Padło na zupkę borowikową z ryżem. Chociaż była bardzo smaczna, nie było nam dane dojeść jej do końca. Naszą wesołą rozmowę nad posiłkiem przerwały bardzo specyficznie zbliżające się kroki czegoś ogromnego. Dudnienie kroków było tak głośne i wyraźne, że pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to: słoń
. Jednak kiedy dosłyszeliśmy 3 metry od nas parskanie i charczenie, to byliśmy już pewni co to za gość nas raczył odwiedzić. Zerwaliśmy się na równe nogi i zaczęliśmy się oddalać dość sprawnie w bezpieczne miejsce. Mimo że nasza reakcja była dużym błędem, bo nie powinniśmy byli uciekać, to jednak dzięki temu uratowaliśmy zupkę przed głodnym, zwabionym apetycznym zapachem misiem. Wystraszony gwałtowną reakcją niedźwiedź również uciekł w kosówkę pozostawiając zupkę nietkniętą. Szybko się jej pozbyliśmy z dala od obozowiska, a resztę dnia spędziliśmy nie wystawiając głowy z namiotu. W nocy każdy najdrobniejszy odgłos był odgłosem zbliżającego się niedźwiedzia
istna paranoja… ale też bardzo ciekawe przeżycie
Następnego dnia wcześnie rano zwinęliśmy obozowisko i obładowani ciężarami w czasie 30 minut dotarliśmy do Jaworowego Potoku. Tutaj procedura była prosta. Buty do ręki, podwijamy nogawki i boso na drugi brzeg. Po chwili byliśmy już na zielonym szlaku Doliny Jaworowej. Usiedliśmy na ławeczce na polance i wzięliśmy się za jedzenie śniadanka. Pogoda była znośna, widoczność względna i co najważniejsze, nie padało. Przepakowaliśmy plecaki, schowaliśmy namiot ze zbędnymi ciężkimi rzeczami niedaleko polanki i wolnym krokiem ruszyliśmy długim szlakiem w stronę Lodowej Przełęczy. Plan na dziś: Lodowa Przełęcz i później albo Lodowy z Lodowej Kopy (ładna pogoda) albo Mały Lodowy granią do Czerwonej Ławki (średnia pogoda) albo Czerwona Ławka i Mały Lodowy (brzydka pogoda).
Wcześniej jednak należało dotrzeć do Lodowej Przełęczy co nie było wcale łatwym zadaniem. Po dwóch dniach intensywnego chodzenia nogi powoli zaczynały wyrażać swoją dezaprobatę. Doniosły nas one jednak w swojej łaskawości na Przełęcz po 4 godzinach mozolnego targania do góry. Dolina Jaworowa zrobiła na mnie bardzo miłe wrażenie. Chociaż bardzo długa to piękna i niezwykle urokliwa. Największe wrażenie robi niezwykły mur strzelistych Jaworowych Turni oraz widok masywu Lodowego Szczytu. Sporym plusem tej doliny jest fakt, że odwiedza ją niewielu turystów przez co, w przeciwieństwie do innych szlaków w Tatrach, można tam znaleźć trochę spokoju i odosobnienia.
Na Lodowej Przełęczy pogoda była beznadziejna. Nic nie było widać i wiał mroźny wiatr. Nawet nie zastanawialiśmy się chwili czy iść w prawo czy w lewo. Poszliśmy prosto. Ściślej rzecz ujmując w dół do Doliny Pięciu Stawów Spiskich.
Po przejściu drewnianych ohydnych konstrukcji znaleźliśmy się nad Modrym Plesem. Tutaj postanowiliśmy wspólnie, że Aneta pójdzie do Chaty Terego i zarezerwuje nocleg a ja ostatkiem sił wyjdę sobie jeszcze na Czerwoną Ławkę i Mały Lodowy Szczyt. Żółty szlak na Czerwoną Ławkę jaki jest każdy wie – seryjka łańcuchów do samej przełęczy. Na szczęście akurat wtedy na szlaku była umiarkowana ilość ludzi dzięki czemu udało mi się szybko dostać do przełęczy bez denerwującego wyczekiwania w kolejce na wolny łańcuch. Z Czerwonej Ławki na Mały Lodowy Szczyt prowadzi łatwa droga początkowo pewną i litą ścianką bogatą w liczne chwyty i stopnie do skalisto piarżystej rynny, której prawą mniej kruchą stroną wychodzi się na małe siodełko, z którego w kilka minut po łatwej wspinaczce osiąga się szczyt. Polecam go każdemu kto chciałby uatrakcyjnić sobie wycieczkę na Czerwoną Ławkę, gdyż technicznie jest bardzo prosty. Na bardzo szerokim wierzchołku (słowacka nazwa siroka wieza) oprócz odcieni bieli i szarości nie było nic widać, w dodatku zaczęło padać, to też nie zastanawiając się długo postanowiłem schodzić. Ze względu na fakt, iż szlak na Czerwoną Ławkę jest jednokierunkowy postanowiłem, w uwadze o swoje i cudze bezpieczeństwo, przeczekać chwilę w deszczu aż ostatnie osoby dojdą na przełęcz. Kiedy łańcuchy się zwolniły moglem śmiało i szybko dostać się do Doliny 5 Stawów Spiskich. Później jeszcze 20 minut marszu do schroniska, gdzie czekało już na mnie zimno piwko, gorący kapuśniak i ciepłe wygodne łóżeczko
Czwartego dnia rano po śniadanku wliczonym w cenę noclegu czas było ruszyć w drogę powrotną prowadzącą do szarej rzeczywistości. Ze Schroniska Terego czekała nas długa przeszło 6 godzinna przeprawa przez Lodową Przełęcz do Jaworzyny Spiskiej. Tego dnia pogoda była rewelacyjna więc wszelkie dotychczasowe braki wizualne mogliśmy zrekompensować sobie z nawiązką.
Ogólnie rzecz ujmując, chociaż nie udało się zrealizować wszystkich planowanych zamierzeń, wypad należał do bardzo udanych. Poczucie bliskości gór, którego miałem okazję zaznać w niezawodnym i niezastąpionym towarzystwie Anety, sprawiło, iż moje baterie zostały naładowane na dłuższy czas... Na jak długi ? nie wiem… Może uda się wytrzymać do następnego weekendu.