Słuchając świetnej włoskiej kapelki o przyjaznej nazwie Sadist zabieram się za stworzenie kolejnej - chyba jubileuszowej 20-tej relacji na naszym wspaniałym forum. W moich poprzednich relacjach wspominałem, że na Słowacji są dwa miejsca podobne do Słowackiego Raju. Jednym z nich jest wąwóz Diery w Małej Fatrze a drugim Dolina Prosiecka w Choczańskich Wierchach. I właśnie Choczańskie Wierchy postanowiliśmy nawiedzić w ubiegłą niedzielę – 14.06.2009r. Pogoda miała być pewna i taka była. Nie spiesząc się wyjechaliśmy ok. 6. Do Prosieka (piękna nazwa) mam z domu ok. 200 km, więc założyłem – jak się okazało słusznie, że jakieś 3 godziny powinny wystarczyć na dotarcie na miejsce. Miałem przyjemność być tam już 3 lata temu, więc nie było problemu z trafieniem na miejsce.
Kto jechał do Liptowskiego Mikulasza przez Zuberec wie jaka ciekawa jest to droga. Nie kończące serpentyny wspinają się na wysokość ok. 1000 m. n.p.m., by potem zacząć ostro opadać w stronę Liptowskiej Mary. Uwielbiam podziwiać widoki z tego odcinka, ale tym razem musiałem się skupić na kierownicy. Tak więc tuz po 9 docieramy do Prosieka. Usiłuję zaparkować koło stojącego na takiej pętli tira, jednak szybko Słowaczka obsługująca płatny parking wybija mi to z głowy. Skończyło się na 1,60 EURO. Nie tracąc czasu ruszamy do Doliny Prosieckiej. Przypominam sobie miejsce sprzed 3 lat.
Przez dolinę płynie potok Prosieczanka. W niektórych miejscach przejście nad jego wodami ułatwiają łańcuchy.
Po obydwu stronach wąwozu występują imponujące formacje skalne.
Mniej więcej w połowie doliny można było podejść do wodospadu. Wodospad jednak to się tylko nazywa. W efekcie są to ściekające z wysokiej skały krople wody, które nawet trudno uwiecznić na zdjęciu.
Dochodzimy do terenu którego pokonanie wymaga trochę większej. Po drodze jest też kilka drabinek. Na jedno ze zdjęć „zaplątała się” sympatyczna Słowaczka. Mam nadzieję, że nie będzie miała mi za złe, że ją tu zaprezentuję.
Z doliny wychodzi się na rozległą, ukwieconą polanę. Widać stąd „końcówkę” Tatr Zachodnich z Siwym Wierchem, Ostrą i Salatynem.
Po lewej stronie natomiast dostojnie prezentuje się Wielki Chocz.
Tutaj można stromym szlakiem uderzyć bezpośrednio na Prosieczne. My jednak postanowiliśmy skierować swoje kroki do miejscowości Wielkie Borowe, a następnie zaatakować Prosieczne od tyłu – jakkolwiek by się to nie kojarzyło.
Zejście na zielony szlak jest w ogóle nieoznaczone, bez mapy byłoby ciężko, zwłaszcza, że byliśmy jedynymi osobami, które na ten dzień miały akurat taki plan trasy. Za to idąc pod górę spotykaliśmy całe rzesze Słowaków schodzących tym szlakiem z Prosiecznego.
Po drodze testowałem trochę tryb makro w moim aparacie robiąc zdjęcia kwieciu i paziowi królowej. Motyl ten chyba sobie upodobał Prosieczne za swoje siedlisko bo spokojnie dał się fotografować.
I jeszcze jeden widoczek z podejścia na Prosieczne. Po prawej widać taką małą szopę. Bardzo klimatyczne miejsce. Szlak wiedzie tuż koło niej.
Ostatnie podejście na Prosieczne jest z gatunku tych wyciskających poty. Wcześniej szło się dosyć spokojnie. Ale czym byłoby zdobywanie szczytów bez żadnego wysiłku.
I tak o to docieramy na nasz dzisiejszy cel. Jakby dziwnie to nie zabrzmiało to póki co jest to mój rekord wysokości w tym sezonie (1372 m. n.p.m.). Widok z Prosiecznego piękny, choć pojedyncze drzewa zasłaniają Tatry Zachodnie. Niemniej jednak widać Skrzyniarki, Pachoła, Banówkę i Przysłop Jałowiecki.
Wspaniale natomiast widać całą grań Niskich Tatr.
Dobrze też widoczna jest Babia Góra.
Schodziliśmy już tym szlakiem, którym wszyscy – 2 wychodzili. Można ich zrozumieć, bo podejście jednak było bardziej łagodne od tego naszego. Po drodze naszą uwagę zwraca ciekawa choinka. Do mieszkania na Boże Narodzenie raczej by się nie zmieściła. Ktoś jest na bieżąco z dendrologią, bo mi trochę umknęła wiedza na ten temat.
Zrobiliśmy pętelkę. Teraz pozostaje przejść Dolinę Prosiecką w przeciwnym kierunku. Schodzenie po drabinach jest trochę mniej przyjemne niż wychodzenie, ale dajemy radę.
Na koniec jeszcze raz uwieczniam Niskie Tatry i ruszamy w drogę powrotną.
Teraz te 200 km trochę się dłuży.
Tradycyjnie jeszcze zatrzymuje się przed Chyżnem i fotografuję Tatry – Zachodnie tym razem.
Patent powrotu przez Zawoję i Skawinę ponownie się sprawdził. Oby do następnego wyjazdu. Już mi się tęskni.