Budzik. Pobudka po 5, budzą mnie dźwięki Nile - Von Unaussprechlichen Kulten, więc będzie to dobry dzień. Zbieram się, robię do termosu herbatę, słodzę konkretnie, od serca i wychodzę. Na przystanku spotykam się z kumplem i jedziemy na dworzec. Wsiadamy w peksę do Krynicy i zaczynamy wypad...
W Tarnowie wyjeżdżając niebo żyleta, piękna pogoda, ale oto wjeżdżamy do Nowego Sącza, a tu syf na niebie, wszędzie ciemne niskie chmury. Nic to, i tak bardziej zajmuje nas spoglądanie na zegarek. Zdąży czy nie zdąży? PKS wjeżdża na dworzec o 8:54, przebiegamy na inne stanowisko i minutę później jedziemy busem do Kosarzysk. Zaraz za Sączem niebo się natychmiast wypogadza, spoglądam do tyłu i widzę, że tylko jedno chmurzysko wisi nad miastem, a wszędzie indziej błękit. No, to jednak dobrze będzie.
Wjeżdżamy na parking przed Suchą Doliną i zaczynamy w końcu pieszo propagować do góry. Dla Adama to pierwszy wyjazd w nowych butach, więc dopiero je rozchadza. Lekko przyśnieżonym asfaltem idzie się nam szybko i po 25 minutach lądujemy w bacówce na Obidzy. Tam herbata, naleśniki tudzież pierogi, kilka zdjęć i śmigamy dalej. Końcówka podejścia, a potem przełęcz i pierwszy widok na Tatry... jest żyleta, rewelacyjnie widać nawet dalsze góry, Pilsko, Babią, worek raczański.
Teraz chwilę po płaskim. Widzimy, że zielony szlak na Eliaszówkę jest kompletnie nieprzetarty i myślimy jak to będzie dalej. Ale dochodzimy do skrzyżowania z niebieskim, jest nieźle. W miejscu gdzie czerwony odbija do Jaworek, my przycinamy niebieskim. Początek jest nieprzetarty, ale to dosłownie 100 metrów, które przekopujemy szybko i wchodzimy na "autostradę". Podejście na Rogacz trochę nas męczy, tętno momentami dobija mi do 180, ech brak kondycji... Zatrzymuję się co jakiś czas i robię zdjęcia, bo pogoda pozwala. W końcu krzyżówka pod Rogaczem, spotykamy pierwszych ludzi na szlaku powyżej bacówki, zmiana warty na ławeczkach.
Posilamy się, po chwili z dołu od strony Niemcowej dobiega do nas mała ruda psina. Wykazuje największe zainteresowanie bułką którą pochłania Adam, natomiast ja mogę w spokoju kontynuować szamanie czekolady, nie będąc rozpraszanym przez sobaczkę. Dociera jej właściciel, po kilku próbach w końcu odgania bestyję i propaguje dalej. My kończymy przyjmować kalorie i wkrótce gościa wyprzedzamy. Na Żłobkach jesteśmy w mgnieniu oka, ale wiem że najgorsze przed nami. Zaczynamy się gramolić na Radziejową. W miejscach gdzie wiatr wyłamał drzewa, słońce grzeje dość mocno i na południowym stoku jest plusowa temperatura, śnieg robi się niezbyt miły do podchodzenia. Tyramy, tyramy, tyramy... Wreszcie szlak zakręca w lewo i się wypłaszcza i po chwili przed nami wieża na szczycie.
Wdrapujemy się na wieżę i zalegamy. Lekko wieje, ale jest to wyłącznie wiatr typu męskiego. Kilkanaście minut opieprzania się na wieży i złazimy. Wracamy tą samą drogą, ale... gdy tylko zejście robi się bardziej strome, wybieram tę stronę ścieżki, gdzie śnieg jest bardziej ubity, przyziemiam i JAZDA! Dupozjazd prawie do przełęczy, mijając ludzi gramolących się do góry, nie powiem, przyjemna sprawa
Adam boi się o swoje spodnie chyba i puszcza się biegiem. To, jak mu się udało nie wywinąć orła, wie chyba jedynie tylko Latający Potwór Spaghetti... Na Żłobkach jednak łapie mnie skurcz w prawym udzie. Rozciągam, masuję... już jest prawie dobrze, zaczynam iść, po czym czuję skurcz w tym samym miejscu, ale w udzie lewym... wrrr. W końcu dochodze do porozumienia ze swoimi narządami ruchu i podchodzimy na rozdroże pod Rogaczem.
Pierwotnie planowaliśmy schodzić przez Niemcową do Piwnicznej. Jednak okazuje się, że kończą się nam płyny, a tamten wariant byłby dość problematyczny, jeśli chodzi o ich uzupełnienie. Decydujemy się wracać tą samą drogą do bacówki. Zalegamy tam na dłużej, bo i tak nie zdążymy na wcześniejszy pociąg. W środku czerwono od przewodnickiej mafii, ale oni w końcu schodzą. My dopiero przed 17 wychodzimy żeby wyjechać z Suchej Doliny busem 17:20. Znad pasma Jaworzyny wschodzi Księżyc, który wczoraj był w bliskim perygeum. Świeci jeszcze za słabo, więc na odcinkach drogi nieoświetlonych lampami ulicznymi odpalam czołówkę, niniejszym rozdziewiczając nowy zakup. A propos busa, właśnie... stoimy na pętli, czekamy... mija 17:20, 25, 30, 35... busa ani widu, ani słychu. Wreszcie coś warcy, rycy, cescy i wjeżdża PKS. Jak już jest, to się do niego pakujemy. Zjeżdżamy na dół, dochodzimy na stację i czekamy jeszcze 40 minut na pociąg. W efekcie w domu jestem przed 22 i zamiast iść spać, to oczywiście skrobię relację...
Na razie jedno zdjęcie - widok na Himalaje z Darjeeling.
Reszta zajebiaszczych fotek później