KSIĘŻNICZKA TYRANDOT I TRZEJ MUSZKIETEROWIE
(więcej fot jak chłopaki dostarczą)
PRO(KTO?)LOG
Są takie dni w życiu każdej świni, że z ulgą wyrywa wtyczkę z kontaktu gasząc w ten sposób niepokorny trupokomputer wraz z całą jego gównianą zawartością. W takie dni świnia najchętniej porwałaby swój plecak i zbiegła po schodach, żeby załadować zadek do wytwornej limuzę marki granatowepeżo i dała się uwieźć w stronę gór. Jakichkolwiek, ze wskazaniem na Izery. Nawet mając w perspektywie tkwienie u wulkanizatora gdzieś w połowie trasy, ewentualnie uczestnictwo w dopompowywaniu koła na każdej mijanej stacji benzynowej, posiadającej urządzenie ze sprzężonym powietrzem.
Niestety.
Dni, w których świnia wyrywa wtyczkę z ulgą z kontaktu gasząc w ten sposób.. itd., najczęściej sprzęgają się z wieczorami pełnymi niespodzianek raczej nieprzyjemnych. Tym razem było zgodnie z regułą. Na krótko przed planowanym odjazdem odbieram telefon. Kiszkolot pierwsza klasa! Kierowca, żona i przyjaciółka w jednym oznajmiają jednogłośnie, że zawodzi transport, towarzystwo i przyzwoitka. Spokojniutko mielę przekleństwo i rzucam się do rozkładów jazdy pekape, żeby potwierdzić, że awaryjny cipong odjeżdża za mniej więcej godzinę. Luz. Dopijam kawę, wyrywam wtyczkę z kontaktu, gasząc w ten sposób niepokorny trupokomputer i wychodzę z domu.
Prosto w zawieję śnieżną, jaka była łaskawa rozpętać się w piątek.
Ucieka mi tramwaj. Według szybkich obliczeń – wsiadając w następny, dotrę na dworzec na styk. Następny się spóźnia. Mielę kolejne przekleństwa, wydeptując koleiny na przystanku. Jedzie. Wsiadam. Tramwaj opier.dala się rasowo, a od przekleństw nadal mielonych w ustach chyba psują mi się zęby. Wyskakuję z tramwaju przy dworcu. Biegnę. Rzucam się do kolejki, modląc się, żeby kasowe prawo Murphy'ego (Ten Kto kupuje Bilet Przed Tobą Zawsze Utrudnia I Robi To Ponadwymiarowo) nie zadziałało.
Prawo Murphy'ego oczywiście nie zawodzi. Na szczęście mimo wszystko mieszczę się w czasie. Odbieram jeszcze ostatnie błogosławieństwo od
Karo^, wsiadam, żegnam się zwyczajowo, opadam z ulgą na cipongową kanapę, jadę.
W połowie drogi – awantura. Drugi kontroler biletów, w przeciwieństwie do pierwszego zauważa, że nie mam miejscówki. Wraz ze współpasażerami próbujemy wytłumaczyć żłobowi, że skoro i tak nikt nie wsiada, to co mu zależy i dlaczego mamy sobie stąd pójść, ale żłób jest niereformowalny. Nie i nie. Ten wagon to intercity, a następny to pospieszny i mamy iść do pospiesznego.
Ech, ubogi żłobie, nucę w myśli kolędę, i profilaktycznie nigdzie się nie ruszam. Przed żłobem jeszcze cały wagon obsadzony ludźmi bez miejscówek. Markując pakowanie (
tak panie żło.. konduktorze, już, już wychodzę) zerkam na korytarz. Polka zaczyna się już przy następnym przedziale. Tam siedzi więcej osób i są o wiele bardziej zdeterminowani do kłótni. Po kwadransie żłób z okrzykiem NIE WYTRZYMAM! NIE WYTRZYMAM! JA SIĘ NIE BĘDĘ Z PAŃSTWEM KŁÓCIŁ!!! odbiega w czeluść pociągu. Opadam ponownie na kanapę i w spokoju dojeżdżam do Wrocławia, pociągając dla rozluźnienia zawartość piersiówki (to samo, co w sierpniu panie i panowie, dokładnie to samo
).
Na wrocławskim dworcu wpadam w objęcia Klina. Celem nabrania odpowiednich do wyprawy sił udajemy się na piwo. Gdzieś pomiędzy autobusami – tym do Jeleniej Góry i tym do Szklarskiej Poręby w towarzystwie trzech Muszkieterów suszymy...(żeby przeczytać ciąg dalszy wyślij smsa pod numer 0-701-000-000 albo udaj się na Środki Walki).
Do Szklarskiej Poręby dojeżdżamy w okolicach godziny szóstej rano. Z poczuciem, że oto znalazłam się w Wielkiej Dupie zarzucam plecak na grzbiet i delikatnie się zataczając idę za chłopakami. Zaczyna się Izery Witch Project...
BIAŁE PIEKŁO CZ. I
Z poczuciem śniegowego niedosytu podążam za przewodnikiem w osobie Klina, ze sporym wysiłkiem podnosząc nogi i powieki. Spać, spać, spać. Pierwsze podejście przypomina jako żywo drogę na Turbacz od strony Maciejowej. Z niesmakiem konstatuję, że widać grunt i korzenie, a przecież miał być śnieg. Oszukaństwo. Wspominamy relację zamieszczoną na forum, w której zamieszczone są zdjęcia rakiet śnieżnych. Dochodzimy do wniosku, że to jakiś pieprzony lans i zbędny gadżet. Ignoruję przyjacielskie sugestie, żeby włożyć spodnie zimowe. Po cholerę, skoro śniegu najpierw nie ma, a jak już się pojawia, to nie sięga za gumę na bucie.
Założę później, mówię a w duchu dodaję:
albo i nie. Oj, omylna wieprzowino... Wkrótce docieramy do pierwszego przystanku. Nadal chce mi się spać. Zastanawiam się, jak przekonać Muszkieterów, żebyśmy już dalej nie szli, tylko wyciągnęli śpiwory i zalegli pod napotkaną wiatą. Popatrując po chłopakach myślę, że przekonanie chyba nie byłoby trudne... to, że nie zostajemy, jest efektem spotkania właściciela kilkudziesięciu psów, podobnych do chartów. Psy biegają po śniegu i zachowują się głośno. Człowiek w rodzimym niemieckim języku nawołuje biegające po lesie zwierzęta. Psy sadzą klocki. Facet sprząta klocki (rozumiecie?! W lesie! Sprząta! Psie! Klocki!). Kosmos. Klin wyciąga jakiś środek dopingujący. Zaleca kilkanaście kropli. Wkropiłabym je do kawy, ale kawa razem z termosem zostały w którymś autobusie, cholera jasna. Wkraplam do herbaty (bleeee, słodka). Nie działa, nie ożywia, ale idziemy dalej.
Podejście w stronę Wysokiego Kamienia jest takie, jakie w normalnych (czyt. wyspanych) warunkach lubię najbardziej. Długie, łagodne i męczące. Byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że nagle zaczyna się coś na kształt burzy śnieżnej. Sypie, wieje, zalepia oczy, usta i nos. I uszy. Muszkieterowie są cwani, bo mają stuptuty. Ja – twardo w letnich spodniach. Spodnie – po chwili też twardo. Zamarzają. Pod Wysokim Kamieniem solidarnie odmawiamy wejścia na ten szczyt. Idziemy dalej. Kwadrans później poddaję się, pośrodku ścieżki, nie czekając aż znajdziemy jakieś osłonięte miejsce, wyskakuję z letnich spodni i naciągam portki zimowe. Nowa jakość życia po prostu. Senność jakimś cudem odchodzi. Opady śniegu nasilają się – trasę, reklamowaną przez szlakowskaz jako dwugodzinna, pokonujemy pi razy oko godzin cztery. Robi się coraz ciekawiej – chwilami zapadamy się w śniegu po kostki, chwilami po kolana a chwilami niektórzy po pas. Zwłaszcza ci, którzy cierpią na nadmiar energii, i próbują biegać bokami.
Przez chwilę zastanawiam się, czy rodzina znajdzie mój testament w ciągu najbliższego roku. Wychodzi mi, że zostawiłam w papierach straszliwy burdel i wszystkie dobra doczesne pójdą na zmarnowanie. Mimo to humoru nie tracę, sapię pogodnie i podążam wydeptaną przez Muszkieterów ścieżką. Pizgawica taka, że chociaż między nami może z dziesięć metrów różnicy (
ostatni będą pierwszymi świnia, ostatni będą pierwszymi!...), ślady są już leciutko zasypane. Gdzieś między Rozdrożem pod Zwaliskiem a kopalnią kwarcu „Stanisław” zbaczamy z trasy i lansujemy się na fotach przy dużym kamolcu. Wracamy na coś, co teoretycznie jest szlakiem, a od reszty różni się... nie różni się w ogóle. Zbiorowo przepraszamy autora relacji o Izerach, w której pisał o rakietach. Czujemy się winni, że śmialiśmy się z rakiet. Już nigdy nie będziemy śmiali się z rakiet. Boże, ześlij cztery pary rakiet! Zmęczenie ustępuje głupawce, wywracam się w śniegu, raz, drugi, trzeci, wstać nie mogę, tak kwiczę, przeplatając wdzięczny rechocik równie wdzięcznym kur.wowaniem.
Diretissimą, Wojtek, diretissimą! ryczy Klin w stronę Wojtka, zapier.. propagującego o kijkach do przodu jak perszing. Wojtek chyba nadużył jakiegoś środka wzmacniającego, my odpoczywamy, on nie dość że propaguje pod górę, to jeszcze wraca na dół, i znowu do góry. Przy „Stanisławie” Muszkieterom ciągle nie dość – zrzucają plecaki i idą na teren kopalni, potarzać się trochę w – tak tak, w śniegu. Śniegu nigdy dość! Stoję, czekam na nich, czuję że w butach mam kompletnie mokro.
Od kopalni robimy drobny skrót, polegający na tym, że pewną część trasy brniemy na azymut. W śniegu. Mięciutkim, przyjemnym i utrudniającym. Kiedy od bardziej ubitej drogi dzieli nas tylko jeden mały rów, trochę wymiękam i pokonuję go na świński sposób: padam na czworaki i wyczołguję się na szlak narciarski. Usiłując przypomnieć sobie, jak wyglądają objawy odmrożenia palców u nóg, propaguję wraz z Muszkieterami dalej.
Na Rozdrożu pod Cichą Równią robimy kolejny przystanek. Narciarzy na biegówkach coraz więcej. Z zazdrością obserwuję, jak stoją sobie beztrosko. Na pewno mają sucho w butach. Na pewno spali w nocy.
śniegowe wniebowstąpienia:
Nie czekając na chłopaków pobieram wskazówki, którym szlakiem iść i idę, żeby rozgrzać stopy i nasycić oczy pięknymi widokami... prawie widokami. Mgła skutecznie utrudnia kontemplację Hali Izerskiej, za to dokładnie widać znaczek: Chatka Górzystów – 5km. Ożesz biurwa! Pięć! Kilometrów! Wzdycham ciężko i idę, starając się nie dać rozjechać narciarzom.
Ostatni kawałek drogi prowadzi przez las. Niepostrzeżenie kończy się zawierucha i zaczyna padać coś na kształt deszczu. Moja kosmiczna, nieimpregnowana kurtka przemaka. Muszkieterowie wyprzedzają mnie. A gdyby tak położyć się i usnąć w tym pięknym lesie? Wyczerpany poszukiwaniem zasięgu telefon umiera mi na amen i nawet nie mogę sprawdzić, ile już idziemy.
Jeszcze trzysta metrów i jesteśmy, słyszę coś, co chyba miało w zamiarze być słowami otuchy.
Ta, jasne, myślę sobie.
Okazuje się, że faceci nie zawsze kłamią. Trzysta metrów, i osiągamy Chatkę Górzystów. Osiem godzin zamiast czterech.
Na ostatnich nogach wtaczamy się do środka, Klin pobiera klucze do pokoju, ładujemy sie do środka, zdejmujemy przemoczone odzienie, układamy buty na kaloryferach – w pokoju zaczyna śmierdzieć starymi chomikami. Mamy to głęboko, posiawszy stosowny burdel wokół zasypiamy. Na kilka godzin.
Budzik dzwoni podejrzanie szybko. Przebieramy się w suche, schodzimy na dół, do świetlicy, żądni legendarnego smażonego sera. Sera jest tyle, że zanim pożremy wszystko, zaczynamy rzęzić z przejedzenia. Na trawienie pijemy... (żeby przeczytać ciąg dalszy wyślij smsa pod numer 0-701-000-000 albo udaj się na Środki Walki) Muszkieterowie planują jakąś niecną dywersję, wspominają coś o propagowaniu w stronę budki meteorologicznej.
To tylko dwadzieścia minut w jedną stronę, słyszę optymistyczną zachętę.
Chapajcie dzidę, mówię równie optymistycznie. Muszkieterowie chapać nie chcą, ubierają się i wychodzą, zepsuć termometr w budce meteo. Księżniczka T
yrandot na sztywnych nogach idzie do pokoju po mydło, i na sztywnych nogach schodzi do łazienki, dokonać ablucji.
Muszkieterowie wracają. Podobno było fajnie i podobno mam żałować. Dobitnie mówię, gdzie mam to, że było fajnie. Niespodziewanie w ciągu minuty ścina mnie z nóg. Muszkieterów też.
BIAŁE PIEKŁO CZ.II
Drugi dzień gehenny witamy po niepoliczalnej ilości snu. Współczynnik poruty wzrasta w momencie dwukrotnego wypierniczenia wersalki. Nie pytajcie. Dość, że na trzeźwo i całkowicie moralnie.
Plansze zakładały wejście na jakąś górę i dojście skądś dokądś. Na skutek niemożliwego opierniczania, lekcji jedzenia chińskimi pałeczkami prowadzonej na chińskiej zupce z Radomia oraz: obowiązkowego naleśnika, obowiązkowego kawulonu, obowiązkowego pleneru zdjęciowego – w stronę Szklarskiej Poręby wyruszamy o cirka czternastej.
władca schroniska
Nieufnie pytam, jaki stopień trudności będzie miała trasa. Ma być lekko. Cały czas w miarę płasko, a potem troszkę pod górkę. Decyduję się zaufać. Ruszamy, dzisiaj są widoki, śnieg przymrożony – idzie się faktycznie lekko. Pewne opóźnienie wywołane jest faktem, że następuje konieczność wykonania śniegowych.. no właśnie, krakowska szkoła twierdzi, że to orzełki. Wrocławska szkoła, że aniołki, a generalnie chodzi o to, żeby paść w śniegu na plecy i wyrzeźbić rękami i nogami jakiś kształt. Karnie padamy w śnieg, raz, drugi, trzeci, kombinacje alpejskie, jeden na drugim, wszyscy to i świnia też, odchodzi tarzanie, skoki przez rów, topienie kijków w strumieniu, wyciąganie kijków, zataczanie ze śmiechu, zdjęcia krajobrazu... i-dzie-my! Przed schroniskiem Orle krótka chwila wahania – nie ma bata, skręcamy na kufel piwa Walońskiego. Załóżmy, że to lokalna specjalność. Gdzie Walonia, gdzie Izery, myślę sobie... dobre, ciemne, popas się przeciąga. Wychodzimy o całkiem solidnym zmroku. Wyciągamy czołówki – e, damy radę, myślę sobie, ciągle idziemy drogą... holdon, holdon!. Dochodzimy do miejsca, gdzie jedna droga skręca w lewo i jest ładna, wydeptana, a druga skręca w las i wcale jej nie ma. Ze zgrozą orientuję się, że Klin skręca w ta drogę, której nie ma.
Chcę tam;, mówi słabo mój rozsądek, wskazując przetartą ścieżkę.
Co ty świnia, pękasz? Pękasz? odzywa się wewnętrzny kozak, uciszając rozsądek, wybucha śmiechem i znika. Wzruszam ramionami i razem z Muszkieterami, jak prawdziwi cichociemni, zapadamy w las. I w śnieg. Po stu metrach mam dosyć. Próbuję przechytrzyć wredne otoczenie, idąc po śladach jakie zostawiają idący przede mną Klin i Wojtek. Po kolejnych stu metrach, stu upadkach i tysięcznej próbie utrzymania się na powierzchni śniegu las słyszy słodkie przeklinanie w świńskim wykonaniu.
Może jakąś muzykę? odzywa się idący za mną Tomek.
Włączaj, dysponuję.
Coś pod nogę.
Ale co?
Obojętne, co
Perfect?
Może być Perfect.
Może Kazik?
O, o, Kazik, Kazik, podchwytuję.
A może...
Dawaj Kazika, żądam.
A co powiesz na...
Włączaj $%^&! tego Kazika!!! ryczę z furią, chcę już słyszeć muzykę i żeby skończyły się te #$%^^! zaspy, w których cały czas się zapadam. Dwa ananasy z przodu wyrywają jak wściekłe, wleczemy się za nimi z Tomkiem w sposób dostojny do rytmu muzyki. W końcu docieramy do kolejnej trasy narciarskiej. Po raz kolejny powraca leitmotiv dzisiejszej i wczorajszej trasy:
A mogliśmy #$%! siedzieć na forum, mogliśmy #$%^! nasuwać głupoty na gadulczym, mogliśmy $%^@! planować i kozaczyć on-line, ale nieee, nieeeeeee! Zachciało nam się @#%! W GÓRY!!! Jaki mądry człowiek chodzi w góry na dwa dni przed świętami?!
EPILOŻ
Kolejne kilkadziesiąt minut i docieramy do asfaltu. Drobne siedem kilometrów i będziemy w domu, pardonsik, w Szklarskiej Porębie. Próbujemy łapać stopa. Kierowcy obojętnie nas mijają, wygrażamy im i życzymy infekcji grzybiczej. Na wysokości jakiegoś zajazdu mijamy jeden z samochodów, który nas zignorował. Kierowca okazuje się kierowcą z ludzką twarzą, mówi, że za chwilę będzie jechał w stronę Szklarskiej, to nas podrzuci, wlewając tym oświadczeniem otuchę w nasze skatowane serca. Rzeczywiście, kilka kilometrów dalej napotykamy go ponownie, ładujemy się do jego terenówki. Zauważamy, że do plecaka ma przyczepiony karabinek HMS. Do Szklarskiej Poręby docieramy nieco szybciej, błogosławiąc właściciela haemesa. Ograbiamy Żabkę z soku pomidorowego, dokonujemy abordażu na busa, czekamy dwie godziny w Jeleniej Górze na przelotowy autobus Wrocław-Kraków (Boże, błogosław ciepłe poczekalnie dworcowe!). Muszkieterowie docierają na swoje włości w okolicach pierwszej w nocy. Świńska księżniczka T
yrandot jest w pieleszach około siódmej rano. Rozsądek podpowiada – czas iść spać. Le dzie ta – czas odpalić trupokomputer...