Kaszana na zakopiance, czyli samochód bez pampersa – Las Zakochanych – Kultywacja etosu w stopniu zminimalizowanym – Przez nocną Zawoję – Czego nie wolno robić w Babiogórskim Parku Narodowym? - Świnia upada po raz pierwszy – Dwadzieścia par oczu – Yeti zbiegł – Rzecz o kosodrzewinie – Lenistwo na Bronie – Koticz – Mercbus, Kraków i zgon.
(fot. Zwerardus(zwłaszcza wschód), świnia, obróbka: świnia)
Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że dobry film powinien zacząć się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma narastać. Przypomina mi się to w momencie, kiedy obserwuję sytuację z tylnego siedzenia, a Zwerard stoi i skrobie się po brodzie, oceniając, czymże jest kałuża, jaka właśnie wypłynęła spod samochodu. Rzecz rozgrywa się na rogatkach Krakowa, świeżo po zatankowaniu pełnego baku. Kałuża wygląda jak benzyna, śmierdzi jak benzyna... jest benzyną. Zegary wskazują godzinę 9 z haczykiem.
K...a, gumą do żucia to zapchajmy, proponuję.
Albo jakąś poxilinę kupmy, albo coś. Po paru minutach kapanie ustaje. Podchodzimy do sprawy optymistycznie i jedziemy dalej, żeby kilka kilometrów później, zorientowawszy się że zostawiamy ślady, zawrócić z piskiem opon do hedkłoter, odstawić samochód z dziurą w baku, błyskawicznie przepakować się do plecaków i podążyć na dworzec, machnąwszy chwilowo ręką na płynny fundusz, jaki był łaskaw wyciekać nadal.
O godzinie trzynastej wytargujemy z busa plecaki i wór z kilkudziesięcioma drewnianymi tabliczkami i ładujemy się do podstawionej limuzyny, starając się zmieścić pomiędzy sadzonkami a plecakami. Kierowca wiezie nas na miejsce robót – do lasu, który w przyszłości porośnie sadzonkami, wkopanymi w ziemię na żądanie różnych tam oszalałych z miłości postaci.
Więcej o Lesie Zakochanych tutaj. Ze względu na swoje cyniczne poglądy, bardziej niż na sadzeniu sadzonek o zabarwieniu uczuciowym, koncentruję się na zbijaniu tabliczek z podpórkami i dokumentacji fotograficznej całej imprezy
Po jej zakończeniu – gasimy ognisko i udajemy się do bazy, z której w nocy wyruszymy zdobywać perłę Beskidu Żywieckiego – Babią Górę.
Po drodze do bazy zwracamy uwagę na ciekawe odsłonięcie geologiczne... to znaczy Zwerard mówi, że to się tak nazywa, ja się nie znam
Plan: idziemy spać wcześnie, trzepnąwszy uprzednio po kawałku piwa i metaxy na lepszy sen, wstajemy w nocy, idziemy przez Zawoję, wchodzimy do lasu, targamy na wschód słońca. Rzeczywiście, o 7 wieczorem leżymy już grzecznie w śpiworach w przyjaznym domku na szkółce leśnej (Wełcza), ale do snu mamy jeszcze kawałek. Kluczową sprawą staje się kwestia: o której jutro będzie miał miejsce wschód słońca, skoro następuje przesunięcie czasu? Dyskusja ożywiona, bo każdy ma swoją wersję wydarzeń, i każdy proponuje inną godzinę pobudki. Kiedy już przepalają nam się obwody od kombinowania (piąta – nie, szósta – nie, siódma!) zasięgamy języka telefonicznie u Karo, T.I.P.S.a, który tym razem nam nie towarzyszy. Karo konstatuje, że także strony internetowe podają sprzeczne wersje. Koniec końców, ustalamy pobudkę na pierwszą trzydzieści, i
szacujemy że będzie nam potrzeba czterech godzin marszu (przeklęty dziurawy bak samochodu w połączeniu z odległością Wełcza-Markowa równa się konieczności przejścia przez spory kawał najdłuższej z polskich wsi per pedes). Krótka sesja fotograficzna dla rozluźnienia przed snem, udajemy hinduską trzygłową boginię, zasypiamy.
Około pierwszej budzi mnie lekka halucynacja: zdaje się, że słyszę śpiew ptaków? Sprawnie pakujemy się, parzymy kawulon, naciągamy czołówki, zostawiamy klucze w umówionym miejscu – i ruszamy. Od razu na początku drogi emocji dostarcza nam samochód wypełniony niezbyt trzeźwą młodzieżą, wyrastający nagle za naszymi plecami. Pomna pewnych doświadczeń z przeszłości, kiedy to w podobnych okolicznościach przyrody z samochodu wypadły cztery karki i chciały przerabiać mnie na kotlety, prawie dostaję zawału. Ci na szczęście pojechali w dal. Hamując chęć wskakiwania do rowu za każdym razem, kiedy przejeżdża jakiś samochód, utrzymuję równe tempo z Troją i Zwerardem. Po przejściu nadprogramowych (pi razy oko) siedmiu kilometrów, nareszcie docieramy do Zawoi-Markowa. Tutaj czas na zastrzyk energii i pierwszą porcję śmiechu. Kontemplujemy znak, z którego możemy dowiedzieć się między innymi, że na terenie parku nie wolno pluć na ptaki oraz zostawiać śladów. Trzeba przyznać, że bepeenowcy mają niezłą fantazję.
Wchodzimy do lasu. Ciemno jak wiadomo u kogo i wiadomo w czym.
Do schroniska na Markowych Szczawinach docieramy, nie spotkawszy nikogo po drodze – z daleka wita nas ujadanie psa. Termometr przy starym schronisku pokazuje dwa stopnie powyżej zera. Kolejny energetyzujący kawulon, mija nas jakiś człowiek, który zapewne także zasuwa na szczyt. Czyli będziemy mieli towarzystwo. Gapimy się w niebo usiane gwiazdami, wreszcie – ruszamy w stronę Perci Akademików, mając do wschodu równe półtorej godziny. Kiedy droga znowu zaczyna piąć się pod górę, zaczynają się oblodzenia i czas na pierwsze akrobacje. Z rozmachem siadam w płacie śniegu, i natychmiast mam ochotę przewrócić się na plecy i zostać do rana. Spacer powoli zaczyna mnie męczyć – jak zwykle w pewnym momencie trasy zaczynam zastanawiać się, co ja właściwie robię, i po jasną cholerę narażam na szwank swoje kończyny. Mimo wszystko wstaję i idziemy. Z niepokojem zauważamy, że gwiazdy zaczynają gasnąć. Na niebie pomału pokazuje się róż, no pięknie, durne słońce najwyraźniej nie ma zamiaru na nas poczekać. Łańcuchy przechodzimy lekkim twistem. Zwerard podnosi mi ciśnienie, co jakiś czas oznajmiając, ile minut zostało do wschodu. Zaczynam mieć wszystko w d., w związku z czym zostaję z tyłu, bo nagle odechciewa mi się zarzynać, wszystkiego mi się w zasadzie odechciewa. Na szczyt docieram kilka minut po towarzyszach.
W momencie, kiedy ja mam poranny atak złego humoru, Troja i Zwerard docierają na Diablaka. Kuba wbiega pierwszy i daje upust radości: Gocha, patrz, patrz, zdążyliśmy, dopiero wstaje! - krzyczy... i w tym momencie dostrzega wpatrzone w siebie ze dwadzieścia par oczu całej reszty amatorów babiogórskich wschodów słońca. Bezcenne.
Na widok, jaki idzie ku nam od słowackiej strony, przechodzą mi wszelakie złe nastroje – słońce, pierzyna z chmur, zayebiście, wyrywam Zwerardowi aparat, też chcę zrobić trochę fotek... Obfitą dokumentację fotograficzną oczywiście przerobię w domu, bezwstydnie nadużywając filtrów i dorabiając do nadużycia ideolo: jest tyle zwykłych relacji fotograficznych z Babiego wschodu, że nikt nie powinien mieć pretensji o eksplozję kiczu, walor poznawczy można odnaleźć w guglu...
Postanawiamy wpisać się do Vrholovej Knihy, z której ochronnym pudłem Zwerardus walczy długo, bo oporne nie daje się tak łatwo otworzyć.
Tatrzańscy Inspektorzy Punktów Skupu Yeti pozostawiają raport, że w Beskidzie Żywieckim Yeti także nie wykryto, i postanawiają kontynuować akcję patrolowania innych szczytów. Dostajemy ataku głupawy na widok wpisu na pierwszej stronie Knihy, a kiedy dupska zaczynają nam namarzać, ruszamy w dół w kierunku Brony.
Jedna wywrotka na trasę – byłoby nieważne. W związku z tym, stąpnąwszy na śliski kamień, jeszcze nie do końca zszedłszy z samego wierzchołka, znowu leżę. Sytuacja zachwiania pionu powtórzy się jeszcze wielokrotnie, bo droga ze szczytu na przełęcz Brona należy do tych najbardziej porytych – mało śniegu, ale wystarczająco śliski, żeby grozić sturlaniem w razie postawienia nieodpowiedniego kroku. Na ogół źle wypowiadam się o kijkach do marszu, jednak tym razem myślę tęsknie, że chybaby się przydały. Na szczęście grube rękawice pozwalają czepiać się kosówki i traktować ją trochę jak poręcze – dzięki chwytaniu gałęzi unikam utraty zębów i skręcenia kostek.
Kiedy docieramy do Brony, śniegu już prawie nie widać, rzucamy się na suchą trawę i w zasadzie wcale nie chce nam się iść dalej, tak tu pięknie i cicho, ciepło, słonecznie. Pierwsi dzienni turyści są dopiero mniej więcej w okolicach schroniska, które nawiasem mówiąc rośnie pomału a systematycznie.
Z lasu wychodzę na przedostatnich nogach, obiecując sobie solennie, że zacznę biegać, ćwiczyć, prowadzić zdrowy tryb życia. O mękoleniu zapominam w momencie, kiedy spotykamy pięknego koticza, dołączając jego zdjęcie do dokumentacji powrotnej, tuż obok domu-słonia.
Na przystanku – mamy szczęście, bo minutę po naszym przyjściu przyjeżdża bus. W środku prawie natychmiast zasypiam jak kamień. Do domu docieram w stanie skrajnego wycieńczenia. Z tego miejsca składam gratz towarzyszom, którzy po tej nocy udali się jeszcze na koncert Kultu...