To się staje już nudne. A mówią, że „do trzech razy sztuka”. Nie prawda! Mój trzeci raz również nie doprowadził mnie do sukcesu. Tym razem tą zaklętą górę odgrodziła mi... pogoda. Kilka dni wcześnie, albo kilka później... Ale od początku.
Koleiny raz przymierzyłem się do Zadniego Kościelca. Tym razem miałem w detalach opracowaną drogę. Podejście na Karb i zaraz wyraźną ścieżką wiodącą na Przełęcz Świnicką wzdłuż zachodniego zbocza Kościelca. Ślad był już założony, więc szło się zrazu dobrze. Niestety miejsca, w którym należało odbić w kierunku Przełęczy Koscilcowej już nie znalazłem. Poszedłem zbyt daleko, mianowicie do końca Długiego Stawu (a powinienem był do początku). No nic to. Podszedłem złomami „na szagę” do domniemanej ścieżki pod W/SW zerwy Koscilca. Początkowo śniegu było niewiele. Szybko jednak sytuacja zaczęła się zmieniać na mniej korzystną. Pojawiło się sporo mokrego śniegu pod którego powierzchnią po skale płynęła woda z roztopów. Blisko dwie godziny ciężkiej pracy zapadając się po pachwiny w brudnej breji śnieżnej i... znalazłem się jakieś 5-6 metrów od grani wiodącej prosto na przełęcz. Niestety w tym miejscu kończył się śnieg, wyzierała lita skała po której powierzchni spływała obficie woda pośniegowa. Stromość terenu, gładkość mokrej skały, woda, raki na nogach spowodowały zniechęcenie i obawy o racjonalność dalszej wspinaczki. Zdecydowałem (po raz kolejny!) - wycof. Trzeba było tylko jeszcze zejść po tym błotnistym śniegu aby wydostać się z tej pułapki. Poszło dość sprawnie. Zrezygnowany podążałem ścieżka w stronę Karbu. Na Karbie popas: gorąca herbata i coś na ząb obudziły we mnie chęci zrekompensowania sobie wcześniejszych niepowodzeń wejściem na... Kościelec. Zbocze miejscami pokryte dość znaczna ilością mokrego śniegu, ale nie tak złego jak w przypadku żlebu za Kościlcem – wystawa północna. Do pewnego momentu szedłem po śladach. Na wysokości pierwszego kominka ślady się urywały nagle, co skłaniało większość śmiałków do odwrotu. Jako, że jednak górę tę odwiedzałem dość często w przeszłości (zamierzenie i... nie zamierzenie) postanowiłem spróbować. Rozpocząłem zakładanie śladu. Szło się dość dobrze i w łącznym czasie około godziny znalazłem się na wierzchołku. Wierzchołek dziewiczy (tego dnia) przywitał mnie pięknymi widokami. Przyjrzałem się mojej pechowej górze, zrobiłem kilka zdjęć (aparatem Zorki 5) i, jako że pora była już późna zacząłem schodzić. Po drodze spotkałem jeszcze kilka grupek, które skwapliwie korzystały ze śladów założonych przeze mnie.
W sumie mogło być lepiej, ale mogło też być i znacznie gorzej...
Fotomontage: