Krywań znany był mi tylko z nazwy. Traktowałem go jak Giewont – nie tylko wskutek porównania go do tego naszego „świętego” szczytu. Droga nań jest dość żmudna i wiedzie początkowo dość długo przez las. Bywa nudna, acz dość uciążliwa – cały czas, prawie bez ustanku pnie się w górę. Jakichkolwiek wypłaszczeń brak.
Po udanym prologu z towarzystwem dnia pierwszego mojego jesiennego urlopu na Kończystą umówiłem się z Golanmac’iem od razu w niedzielę na następną wycieczkę na środę. Dla Golanmac’a było to przedostatnie zaliczenie w realizacji „pewnego” planu a ja załapałem się niejako na koło. Nie miałem żadnych konkretnych planów ze względu na tzw. przejściową pogodę (po pięknej zimie w niedzielę na Kończystej, zrobiła się brzydka wiosna z roztopami). Pomyślałem: Krywań jest łatwy a droga nań ma południową wystawę, więc spodziewać się można suchej drogi. I w rzeczy samej. W dużej mierze droga była sucha i bez śniegu. Nie nastręczała też większych, poza kondycyjnymi trudności. Zabawa zaczęła się jakieś 100 metrów od szczytu. Błotnisty śnieg i dość nieprzyjemne końcowe podejście. Trzeba było się skoncentrować, aby nie zwalić się na tym paskudnym błocie pośniegowym. Ani raki ani czekan nie wchodziły w tym wypadku w rachubę, więc trzeba było mozolnie gramolić się w tej breji popod szczyt. Pokonaliśmy te nieznaczne trudności dość szybko i sprawnie a na szczycie przywitał nas mroźny zefirek. Temperatura lekko poniżej zera. Śniegu niewiele; zmarznięty; z krzyża zwisały sopelki lodu. Widoki bezcenne. Planowany popas odłożyliśmy jednak na niższe partie, gdzie było znacznie przyjemniej. Jeszcze tylko sesja zdjęciowa „zdobywców” i... zaczęliśmy zrazu ostrożnie schodzić. Te same trudności, które towarzyszyły nam przy wejściu, podczas zejścia zmuszały nas często do używania wszystkich czterech kończyn a miejscami i „czterech liter”. Po zejściu na przełączkę i minięciu wszelkich śniegów zarzuciliśmy coś na ruszt delektując się pięknymi widokami. Zejście do samochodu odbyło się już bez żadnych niespodzianek. Gawędziliśmy sobie w najlepsze, aż tu nagle pod koniec zejścia wyszedł nam naprzeciwko szyld informacyjny o jakimś bunkrze, który można zwiedzić o 1 minutę. Że godzina była młoda, postanowiliśmy zboczyć z obranego szlaku i obejrzeć owo cudo. Od komentarza się w tym miejscu powstrzymam. Powiem tylko tyle, że dobrze, że chodziło tu tylko o jedną minutę... Epitety pod adresem barci słowackich i ich poczucia humoru trzymały się dzięki temu w granicach...
Załączam kilka zdjęć: