Słuchając mojego ukochanego „Crimsona” Edge of Sanity i czekając na kolejny szlagier Premiership z pewnym poślizgiem biorę się za pisanie relacji z wypadu, który udało się zrealizować w ostatni dzień wakacji. Oczywiście wakacje w moim wypadku to już wyłącznie czysta nomenklatura, bo takowych już nie posiadam od kilku ładnych lat. Mogę co najwyżej mówić o urlopie, ale z uwagi na stosunkowo niewielką odległość dzielącą mnie od Tatr nie jest on warunkiem koniecznym do zgłębiania kolejnych szlaków. Tak było i tym razem. Niedziela 31 sierpnia zapowiadała się na ciepły i pogodny dzień. Wizyta w górach, bądź dłuższy wypad rowerowy były zatem nieodzowne. Wszak nigdy nie wiadomo jakie warunki będą panować we wrześniu (a jakie są to widzimy za oknem), więc trzeba było korzystać póki można.
Z uwagi na fakt, że istniało duże ryzyko zapchania w tym dniu remontowanej wiecznie Zakopianki (sytuację pogarszał dodatkowo konkurs skoków narciarskich na igielicie) ostatecznie zdecydowaliśmy się nie na Przełęcz pod Chłopkiem ale na Banówkę - czwarty co do wysokości szczyt w Tatrach Zachodnich, ale najwyższy w grani głównej (2178 m. n.p.m. jeśli dobrze pamiętam).
Z Krakowa (nie bez mojej winy) wyjechaliśmy dość późno bo dopiero po 6. Po raz pierwszy w takim, a nie innym składzie, tzn. ja oraz dwóch moich znajomych Robertów. Podróż minęła dość sprawnie. W rejonie Zuberca zatrzymaliśmy się na chwilę by spojrzeć na Ostrą i Siwy Wierch. Na niebie sporo chmur i dość chłodno.
W Liptowskim Mikulaszu trochę przekombinowaliśmy chcąc sobie skrócić drogę do Żaru. Kosztowało nas to kilkadziesiąt minut, ale za to zwiedziliśmy miejsca, których nie chciałbym odwiedzić po zmroku. Na parking w Żarskiej Dolinie dotarliśmy dopiero przed 10. Nie wróżyło to najlepiej bo mieliśmy do przejścia trasę 11 godzinną wg. mapy polskiej (9,5 h wg. słowackiej mapy VKU) bez żadnych odpoczynków, a dzień już jednak coraz krótszy. Ale nic to, dla rozluźnienia zaczęliśmy od piwka (tu podziękowania dla Roberta, który pomyślał o nas). Tuż przed 10 ruszamy łatwym i stosunkowo płaskim szlakiem do Żarskiej Chaty. Po drodze ładne widoki na Trzy Kopy i Smutną Przełęcz.
Przy bardzo klimatycznym schronisku śniadanko i kolejne piwko. A co tam – będzie mniej do dźwigania.
Ok. 12 ruszamy na właściwy zielony szlak, mijając po drodze symboliczny cmentarz. Tutaj już nie ma żartów i pot leje się z czoła strumieniami. Cały czas konsekwentnie zakosami wspinamy się na Jałowiecką Przełęcz. W początkowej fazie szlak prowadzi tuż przy niezbyt dużym, ale pięknym Szarafiowym Wodospadzie.
Rozszerzają się widoki na Żarską Dolinę.
Po naszej prawej stronie Smrek i Baraniec:
Na szlaku jest bardzo zielono. Mijamy różnej maści zielsko.
Na horyzoncie pojawia się Płaczliwy.
A z Jałowieckiej Przełęczy ponownie Siwy Wierch i Ostra – tym razem z drugiej strony.
I niesamowity, odosobniony Wielki Chocz – ten trochę przymglony w oddali (to był cel na kolejny tydzień – nie do końca niestety zrealizowany),
Z przełęczy już doskonale widać Pachoła i Banówkę.
A to nasz pierwszy cel, czyli Przysłop Jałowiecki (2145 m. n.p.m).
Z Przysłopu są już dobrze widoczne piramidy obydwu Rohaczy i strome ściany Trzech Kop oraz Hruba Kopa.
A to grań Banówki w całej okazałości:
I panoramka na grań główną od Rohaczy po Pachoła.
Począwszy od Przysłopu szlak staje się dużo bardziej skalisty, przez co znacznie trudniejszy. Zielone znaki malowane są samą granią, ale trudniejsze miejsca można ominąć wydeptaną poniżej ścieżką. Wygląda to mniej więcej w ten sposób:
Zwłaszcza jeden moment robi duże wrażenie. Trzeba się ześliznąć ze skały a po prawej stronie zionie naprawdę spora przepaść. Próbowałem nieudolnie sfotografować to miejsce.
Oczywiście są w Tatrach dużo trudniejsze fragmenty szlaków, ale trzeba pamiętać o tym, ze na odcinku od Przysłopu do Banówki nie ma ani grama żelastwa a pod nogami mamy często piarg nie związany z podłożem. Odcinek z Przysłopu na Banówke nie jest długi, ale jego przejście zajmuje jakieś pół godziny. Przysłop od strony północnej jest bardzo skalisty:
W końcu nieco później niż planowaliśmy docieramy na szczyt. Tam oczywiście obiadek – zgodny z tradycją (m.in. ostatnie piwo z plecaka) i podziwianie widoków. A z Banówki widać naprawdę sporo. Szkoda tylko, że nie widać Trzech Kop, bo skutecznie je zasłania Hruba Kopa. Parę fotek na różne świata strony.
Grań Banówki:
Baraniec:
Pachoł i Spalona:
Tuż za głównym wierzchołkiem Banowki jest łańcuch po którym trzeba się opuścić idąc w stronę Hrubej Kopy. Jest on wyjątkowo nieporęcznie zamontowany i wygląda tak jakoś strasznie słabowicie (cienki taki). Jego fragment jest widoczny na jednym z powyższych zdjęć. Mieliśmy sprawdzić jego wytrzymałość 2 tygodnie później, ale jaką pogodę mamy od jakiegoś czasu niestety widać
.
Zaczynamy schodzić w stronę Banikowskiej Przełęczy. Szlak bardzo przyjemny, urozmaicony, czasem trzeba się łapka wspomóc ale bez żadnych sensacji. Zajmuje to raptem kilkanaście minut, ale na wejście na Pachoła nie ma już dziś szans, przynajmniej jeśli nie chcemy zabawić na Słowacji do poniedziałku.
A tak Banówka się prezentuje z przełęczy:
Zaczynamy szybko schodzić do Doliny Przychwost. Szlak jest stromy cały czas idziemy zakosami. Zostawiamy za plecami nie zdobytego dziś Pachoła:
Dnem Doliny Przychwost, która dalej zmienia się w Dolinę Jałowiecką płynie potok, w tle widać Liptowską Marę.
Jakby tego było mało, że mocno zaczął nas gonić czas to jeszcze zgubiliśmy w drodze powrotnej szlak. Robiło się naprawdę nieciekawie a my grzęźliśmy w bujnej kosówce, bądź ślizgaliśmy się po kamulcach wystających z coraz głębszego potoku. W końcu znaleźliśmy przesmyk w kosówce i intuicyjnie przez las wróciliśmy z powrotem na szlak. Kamień z serca, choć do samochodu było ponad 2 godziny drogi a zaczynało już szarzeć w lesie. Nie było rady, tempo musiało być ostre. Niestety odezwało się po raz kolejny w tym sezonie moje kolano, ale nie było czasu się nad nim rozczulać. Ostatnią godzinę szliśmy już praktycznie w ciemnościach. Po drodze udało się jeszcze zarejestrować zachód słońca.
Z powrotem na parkingu w Dolinie Żarskiej byliśmy przed 21. Po drodze w rejonie Czarnego Dunajca jeszcze omal nie zaliczyliśmy czołówki z jeleniem. Robert jednak sterował jak młody bóg i przed północą dotarliśmy w jednym kawałku. Nie powiem, żebym wstawał ochoczo w poniedziałek do pracy, ale warto było.
Moje relacje w tym roku nie będą miały wiele wspólnego z chronologią, ale czasem tak się składa.
Jakość zdjęć nie jest rewelacyjna, ale było dość mocno przymglone w tym dniu, a mój aparat nie kosztował kroci. Niektóre trochę podciągnąłem w Photoshopie. Mam nadzieję, że da się to oglądać.
Pozdrawiam
Wojtek