I dzień
Jakoś długo dojrzewałam do Rysów. Ale w tym roku, po wielorakich eskapadach górskich stwierdziłam, że trzeba przystąpić do boju. I tak stało się. 13 września, o godz. 12.20 duet chemica &szymku zdobywają w pięknym stylu Rysy. Szło się bardzo przyjemnie. Tylko wiatr bardzo chłodny, prosto z bieguna.
Na szczycie tłok, przepychanki, ocieranki, jakiś facet robi sobie z mojego ramienia podpieraczkę do wstania (masakra jakaś!), inni z kolana punkt asekuracyjny. A fuuuuuuuuuj! Szymku walczy by z kadru wyeliminować ludzi (graniczy z cudem), zastanawiamy się nad przyczynami tak małej liczby wypadków na Rysach, bo zagęszczenie ogromne! Ze szczytu wygania chłód, tłok i gwar. W drodze powrotnej pod Rysami spotykam po 2 latach współlokatorkę z pokoju w akademiku wraz z mężem (wychodzi na to, że absolwenci Politechniki Szczecińskiej spotykają się w Tatrach
Wydawać by się mogło, że tak niedawno tańczyła na parapecie w akademiku podczas swoich urodzin, jadło się parówki na obiad
II dzień
Rozważania między Chopokiem, Krywaniem a Bystrym Sedlo. Pada na to ostatnie. Chopoka zrobimy na urlopie lada moment, Krywań za tłoczny.
Ruszamy po kawce za 25 SKK (gdzie w Polsce można za tyle wypić kawę z mleczkiem ze szklanki?) Wychodzimy na szlak jako ostatni, jakoś po 11.00. Będąc pod Bystrym Sedlo dochodzimy do wniosku, że warto zrobić kolejne 2404, czyli Furkotsky Stit. Chemica pełna zapału próbuje dogonić Szymku, który wyznacza drogę. Sypko pod nogami jak cholera, wszystko się rusza: zarówno to co pod nogami, jak i rękami. Skała się rusza, niebo się rusza, Capie pleso też, a nawet mózg mi się rusza…Zaczynam się stresować, że wszystko dookoła się rusza. Jestem wkurzona i wystraszona, do tego przypominają mi się emocje z Zawratu, Włodek Szczęsny który odpadł od lodowej półki i zginął tragicznie w Patagonii…
W międzyczasie żeby nie kląć jak szewc używam zamiennika „pomidor”. No po prostu robi się cudownie. Moje aminokwasy: fenyloalanina i tyrozyna reagują ze sobą zbyt szybko. Adrenalina wypełnia moje żyły. Miało być fajnie, przyjemnie, RELAKSUJĄCO a robi się adrenalująco. Pomidor! Marudzę do Szymona, że mam dosyć. Pomidor!
Ale dobijam jakieś 10 m pod szczyt. I ani rusz dalej. Znowu marudzę. Szymon zdobywa szczyt, ja siedzę wkurzona, że wlazłam tu (no po co? ) i nie ma bata, żebym poszła wyżej. Ani niżej. Nie. Nie nie! O nieeeeeeee! Szymku ma super widoki a ja zapuszczam korzenie pomidorowe. Tak. Wymiękłam, spuchłam. Wielki, nabrzmiały pomidor kilka metrów pod 2404. Nie jestem zadowolona z siebie, ale co poradzić ? Podziwiam morze chmur, tłumy na Krywaniu, Zachodnie otulające się chmurami. Ostrą faktycznie ostrą.
Ze szczytu schodzi para Słowaków, wiek 50-60 lat (co oczywiście pogrąża mnie jeszcze bardziej), zaraz schodzi Szymon i opowiada o super widokach (gratuluję, nie zazdroszczę, mam dosyć, chcę pić na dole ciepłą herbatkę). Idziemy za Słowakami nową drogą. Delirka trwa. Produkuję koncentrat pomidorowy. Okazuje się mniej ekspozycyjnie, ale nadal krucho. Schodzę na pupie, spodnie wystawione na próbę, cordura w plecaku też.
W pewnym momencie przyklejam się do skały i mówię:
-Szymon, dzwoń po helikopter.
-Kama, to będzie kosztowało 10 tyś Euro.
Myślę sobie – pomidor, trochę dużo. Zadziwiam samą siebie zdolnościami produkcyjno-pomidorowymi. Z drugiej strony lot helikopterem to jest coś! Szymon porobiłby fajne fotki, byłoby co opowiadać…No dobra. Żartobliwo-helikopterowy nastrój mija. Coraz więcej pomidorów. Trzeba pokonać ten kawałek. Na szczęście mój kompan górski pomaga przejść trudny odcinek, boję się podać mu dłoń (lepiej spaść samej) ale jakoś namawia mnie. Pomidory robią się duże, soczyste, dojrzałe…W kilka chwil robi się plantacja pomidorów na wysokości 2300 m n.p.m. Obiecuję sobie, że jestem tu pierwszy i ostatni raz w życiu!!! Pomidor! Obiecuję sobie, że właśnie kończę tegoroczne eskapady w Wysokie. Pomidor!A nawet dwa!
Na sedlo jesteśmy ciut przed 16, jako przedostatni. Sedlo kojarzy mi się z wąskimi drzwiami do klopa (normalni ludzie nie męczą się tyle czasu by przejść przez takie „cóś”). Grubas nie przejdzie – ostrzegam. Schodzimy po łańcuchach, zakleszcza mi się stopa między skałą a prętem od łańcucha, awanturuję się z prętem „puszczaj bestio”, pomidor, szamotanina trwa jakieś 3 minuty…Po chwili robimy sobie przerwę kanapkową (bez pomidora) z widokiem na Furkotny Staw. Mija nas grupa Słowaków, którzy co rusz strącają drobne kamienie ze szlaku. Potem okazuje się, że są wypici, proponują piwko i piersiówkę. Gnamy na dół. Na szlaku tylko my i owi Słowacy. Robi się cicho, przyjemnie. Wypatrujemu zwierzynę i udaje się: 5 dorodnych kozic. Szymon podchodzi do nich, fotografuje ( i tak oto kozice mają więcej zdjęć niż ja – samo życie). Przegrana z kozicami odpoczywam i rozmawiam ze Słowakami. Potem jeszcze Chata pod Soliskom, orzeźwiająca kofola, (ubytovanie w chacie tylko 300 SKK, warunki ładne, bardzo przyjemnie, dla porównania w chacie pod Rysami 500 SKK).
I w chmurach śmigamy na dół. Żegnamy inwersję, plantację pomidorów, robi się chłodno, mgliście. Dochodzimy do auta ( w kolorze pomidorów:), z dala widać białą kartkę za wycieraczką, wizja mandatu, rośnie pomidor…I okazuje się, że…No właśnie? Patent parkingowych na klientów???
Fotki zrobione przez Szymku, bo ja w takich warunkach nadaję się tylko do produkucji koncentratu pomidorowego,o!
Efekt polarny
Ekipa wysokogórska
No i pomidorowy dzień, tfu!
Ostatnie foto z plantacji pomidorów